Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Historia Malborka. Giuseppe w Marienburgu. Po kapitulacji Włoch tutejszy stalag był dla niego pierwszym przystankiem okrucieństwa Niemców

Marek Dziedzic
Giuseppe Giacomo Zeni
Giuseppe Giacomo Zeni Fot. Archiwum prywatne
W czasie drugiej wojny światowej Niemcy umieszczali w Stalagu XXB Willenberg/Marienburg także Włochów. W niniejszym artykule zapoznamy naszych czytelników z losami wojennymi Giuseppe Zeni, dla którego „pobyt” w tutejszym obozie był krótkim epizodem. Swoje wspomnienia spisał po wojnie, a udostępniły je nam jego żona Monica i córka Eva.

Giuseppe Giacomo Zeni urodził się 11 listopada 1923 w Maderno koło Brescii we Włoszech w biednej rodzinie Francesco i Rosy Zeni. Jego ojciec był robotnikiem rolnym, a matka pokojówką u bogatych ludzi w Brescii. Mieszkali w małej wiosce Bezzuglio nad jeziorem Garda. Kiedy Giuseppe był dzieckiem, wstawał wcześnie rano, by zdążyć na poranne nabożeństwo, zanim mógł pójść do przedszkola prowadzonego przez wspólnotę parafialną, a następnie do szkoły podstawowej.

Św. Łucja jak św. Mikołaj

Jego dzieciństwo, jak każdego dziecka w tym czasie, nie było łatwe. Od najmłodszych lat musiał poganiać woły orzące pole, rąbać drzewo w lesie w górach, pielęgnować i przycinać drzewa oliwne. Robił to po zajęciach szkolnych i w czasie wakacji. Zabawy z rówieśnikami zdarzały się bardzo rzadko. Giuseppe wspomina, że radości dzieciom dostarczała doroczna uroczystość św. Łucji - fetowana w niektórych częściach Włoch jak u nas św. Mikołaj, a każde dziecko otrzymywało mandarynkę. Za to od ciotki Marii dostawał słodycze zapakowane w duży kolorowy papier, ale - jak zapamiętał - więcej było tam papieru niż słodyczy. Maria była kucharką u znanego włoskiego poety, Gabrielle D'Annunzio mieszkającego w Vittoriale degli Italiani w swej prywatnej posiadłości. To on sponsorował imprezę Santa Lucia dla dzieci ze wsi, a w szczególności dzieci i wnuków swoich pracowników.

W szkole profesor Pedrazzi uczył w klasie 50-60 uczniów, a wśród nich był mały Giuseppe, który interesował się historią i matematyką, był dobrym uczniem. Czwartą i piątą klasę ukończył w Maderno. Bardzo chciał kontynuować naukę i zostać prawnikiem, a w przyszłości bronić rodziców i rodzinę przed trudnościami codziennego życia. Po ukończeniu piątej klasy szkoły podstawowej, która była obowiązkowa, udał się do lekarza na szczepienie, które było warunkiem wstąpienia do szkoły średniej. Gdy wrócił do domu, jego matka ze łzami w oczach powiedziała, że są zbyt biedni na kontynuowanie jego nauki. Było to dla niego wielkim rozczarowaniem.

Giuseppe zaczął oficjalnie pracować fizycznie w firmie budowlanej. Zwykle wysyłano go na szczyt dachu, żeby zanosił tam niezbędne materiały dla murarzy wykańczających budynek. Bardzo się bał, ale musiał pokonać strach i zapewnić byt swoim bliskim, by mogli oni kupić mąkę kukurydzianą na polentę - typową potrawę dla biednych, chleb był za drogi.

W niewoli niemieckiej. Pociąg zatrzymał się na stacji Marienburg

Jako osiemnastolatek w 1942 r. został powołany do wojska, służył w 8 Autieri Regiment, czyli pułku samochodowym ciężkich pojazdów wojskowych. Służbę odbywał w Rzymie, gdzie w wolnych chwilach poznawał zabytki sakralne i historyczne. 8 września 1943 r. włoski premier Pietro Badoglio ogłosił zawieszenie broni i podpisał rozejm z aliantami. Tym samym Włochy wycofały się z wojny jako sojusznik III Rzeszy. 815 tysięcy włoskich żołnierzy zostało internowanych i umieszczonych przez Niemców w różnych obozach kilka tygodni później.

13 września Giuseppe został pojmany w Reggio Emilia, a dzień później załadowano go wraz z innymi żołnierzami do bydlęcych wagonów. Podczas podróży pociągiem uwięzieni w wagonach na każdej stacji prosili o wodę, wołając: „Acqua, acqua, acqua!” („Wody, wody, wody!”).

Żołnierze niemieccy brali węże i psikali na nas wodą, śmiejąc się i krzycząc: „Kwa, kwa, kwa!”. Takie dźwięki wydają kaczki. Tak sobie z nas „żartowano” - wspominał Giuseppe.

Po dziewięciodniowej podróży bez jedzenia i wody pociąg zatrzymał się w mieście Marienburg (Malbork). Po wyładowaniu, konwojowani przez uzbrojonych Niemców maszerowali główną ulicą (być może dzisiejszą Kościuszki) w stronę dzielnicy Willenberg (Wielbark). Niektórzy mieszkańcy krzyczeli za nimi: „Maccaroni, Badoglioni, kaputt”.

W końcu dotarli na plac, mniej-więcej tam, gdzie obecnie znajduje się końcowy przystanek autobusowy przed cmentarzem komunalnym. Tam rwali i jedli trawę jak krowy i czekali na tłumacza. Trzydzieści metrów przed nimi znajdował się rów, a nad nim stali Niemcy z karabinami gotowymi do strzału. Przybyły tłumacz powiedział przestraszonym Włochom, że są potomkami zdrajców z 1915 r., kiedy to Włosi wycofali się z wojny i powinni wiedzieć, jaki jest los zdrajców. Obwieścił im, że mają możliwość przystąpienia do nowej republiki założonej przez faszystów Benito Mussoliniego i dalszego udziału w wojnie u boku Niemców. Tylko 64 z całego transportu podpisało to zobowiązanie (zabrali ich Niemcy), a pozostali powiedzieli kategorycznie „NIE!”.

- Włoskie wojsko składało przysięgę na wierność królowi, a nie Mussoliniemu - wspominał później Giuseppe.

Pracował w cukrowni w nieludzkich warunkach

Ci, którzy odmówili, a wśród nich Giuseppe, bali się, że zostaną rozstrzelani. Cały dzień minął im w strachu. Nagle wieczorem zabrano ich na obsadzony drzewami cmentarz. Dotarli do głównej bramy Stalagu XXB Willenberg. Po wejściu na teren obozu zostali przywitani gromkimi oklaskami przez innych jeńców, którzy mieli już za sobą dłuższy okres pobytu w niewoli.

W biurze obozu odebraliśmy swoje nieśmiertelniki do zawieszenia na szyi. Mój miał numer 56 890. Pierwszą noc przespaliśmy na ziemi, ponieważ nie zdecydowano, który barak będzie dla Włochów. Później dotarliśmy do swoich baraków i spaliśmy na piętrowych łóżkach, trzy osoby jedna nad drugą. Trzeciego dnia ja i dwóch moich kolegów otrzymało rozkaz pozamiatania śmieci między barakami i wyniesienia ich za latryny. W powrotnej drodze padł nagle strzał z wieży strażniczej, który zabił mojego kolegę. Dlaczego? Może Niemiec miał satysfakcję z zabicia włoskiego zdrajcy? - zastanawiał się jeszcze długo po wojnie Giuseppe Zeni.

On i jego dwustu rodaków - towarzyszy niedoli codziennie udawali się do miejscowej cukrowni, gdzie pracowali w nieludzkich warunkach. Codzienny przymusowy marsz odbywał się pod eskortą uzbrojonych strażników. Bicie jeńców było na porządku dziennym. Pracowali na 12-godzinnych zmianach, od 6 rano do 6 wieczorem, bez przerwy na obiad. Jego praca polegała na transporcie wapna wózkami pod filtrami melasy. Temperatura wewnątrz wynosiła powyżej 40 stopni, praca w przeciągach. Należało wyjść i ciągnąć wózki z wapnem do kolejki linowej, która zabierała je na składowisko. Na zewnątrz temperatura wynosiła nawet do -25, a nawet -30 stopni. Giuseppe łapał często infekcje ucha. Tuż po wojnie zdiagnozowano u niego perforację błony bębenkowej.

Z Marienburga do Limburga i Offenbach
23 grudnia 1943 r. został przeniesiony do Stalagu XIIA w Limburgu nad Lahną w Rzeszy. W tym nowym obozie musiał spać na desce o szerokości 70 cm. W dzień Bożego Narodzenia Niemcy zapędzili jeńców do łaźni, gdzie polewano ich zimną i gorącą wodą na przemian. Po tej „kąpieli” nadzy więźniowie musieli czekać na dworze 6 godzin na zwrot ubrań. Stali tak zbici ciasno w grupę, żeby nie zamarznąć na śmierć. Pod koniec stycznia następnego roku skierowano ich do prac leśnych przy transporcie jodłowych kloców w głębokim na 1,5 metra śniegu. Poruszali się gęsiego w śnieżnym tunelu i zawsze byli mokrzy od potu. Mieli szczęście, że eskortujący ich żołnierz starszy wiekiem i o dobrym sercu rozpalał duże ognisko i pozwalał im wysuszyć odzież. Pracowali tam przez cały luty i marzec.

Następnie przeniesiono Giuseppe do Offenbach nad Menem, gdzie pracował w przedsiębiorstwie Adam Vetter Hoch und Tiefbau. Był tam zatrudniony w grupie składającej się z 24 jego rodaków, 10 Rosjan, 10 Polaków i 1 Hiszpana. Ich barak mieszkalny był ogrodzony drutem kolczastym, a obok stał następny zajmowany przez strażników, którzy eskortowali ich do i z pracy. Jeńcy pracowali przy świetle dziennym, budując schrony przeciwlotnicze. Obok nich znajdował się obóz dla polskich więźniów - mężczyzn i kobiet - pojmanych po upadku powstania warszawskiego w 1944 r. Teren ten był narażony na częste bombardowania alianckie. Podczas jednego z nich, akurat w swoje urodziny (11 listopada 1944), Giuseppe odniósł niewielką ranę, która pozostała mu do końca życia - jeden krótszy palec. Do jedzenia jeńcy otrzymywali 1,5-kilogramowy bochenek brązowego chleba na 7 osób rano i 3 duże ziemniaki w zupie z rzepy na obiad. Jego udręka zakończyła się 25 marca 1945 r. wraz z wkroczeniem wojsk amerykańskich.

Tekst powstał na podstawie wywiadu udzielonego przez żonę Giuseppe Zeni i jego córkę (Monica i Eva).

Autor tekstu: Marek Dziedzic, członek Stowarzyszenia Wspierania Szpitala Jerozolimskiego w Malborku

W Miłoradzu odsłonięto tablicę poświęconą brytyjskim więźnio...

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto