Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kamienica w centrum Malborka zachwyca. Za secesyjną fasadą dom skrywał wiele opowieści. Choćby o Peterze, duchu niemieckiego żołnierza

Anna Szade
Anna Szade
Mieszkanie w kamienicy na chwilę zamieniło się w plan filmowy. Na zdjęciu (od lewej) Michał Kierzkowski i Patryk Konarzewski jako Peter.
Mieszkanie w kamienicy na chwilę zamieniło się w plan filmowy. Na zdjęciu (od lewej) Michał Kierzkowski i Patryk Konarzewski jako Peter. Anna Szade
Karl Klein mógłby pękać z dumy. Jego kamienica w Malborku nadal uchodzi za piękną, choć wkrótce stuknie jej 120 lat. Historia jednego z jej mieszkań splata się ze skomplikowanymi dziejami miasta. Solidny dębowy parkiet pamięta dumne kroki pierwszego właściciela, szuranie stóp faszyzującej młodzieży z czasów drugiej wojny, ale i smutek, z jakim stąpali późniejsi przesiedleńcy. A w długim korytarzu czaił się duch…

Mijam całkiem współczesne drzwi prowadzące do wnętrza kamienicy przy ul. Kościuszki 6 w Malborku. Schody strome, ale wchodzę na samą górę, bo myli mnie numeracja na domofonie. A może to dlatego, że jestem podekscytowana?
Mam spotkać się w sprawie... ducha. Ale gdy jestem już w mieszkaniu, w kącie naprawdę długiego korytarza wisi tylko świeżo uprana tkanina pamiętająca czasy PRL, wyciągnięta z dna szafy.
Tu wszystko jest trochę z innej epoki. 

Spacer w czerwonej sukience

Na przełomie XIX i XX stulecia ul. Langgasse (Długa) zaczynała zmieniać charakter, odkąd tylko dotarła do miasta kolej żelazna. Nic dziwnego, że wzdłuż trasy łączącej Starówkę z dworcem zaczęło rozwijać się budownictwo.

Przy Długiej już od połowy XIX w. stawiano domy, najpierw niewielkie, drewniane, w końcu wieku zaś solidne kamienice wielopiętrowe z handlowymi parterami – wspomina Artur Dobry w artykule „Budownictwo malborskie drugiej połowy XIX i początku XX wieku”.

Imponująco prezentowała się wówczas willa rodziny Flatauerów, obecnie Muzeum Miasta Malborka. Ale później zaczęła dominować zwarta zabudowa. Artur Dobry wspomina, że wyróżniały się domy w południowej pierzei ulicy, czyli właśnie „pod numerem 6 kamienica własna mistrza budowlanego Karla Kleina z około 1906 r., o najlepszej w mieście secesyjnej dekoracji sztukatorskiej zbliżonej do wzorów berlińskich”.

Latem 1944 r. mijała tę kamienicę Halina Łukawska. Przyjechała z Birkenfelde (z Grzymały w gminie Stary Targ w powiecie sztumskim), gdzie trafiła na roboty przymusowe z Osieka nad Wisłą w centralnej Polsce. 14-latka ubrana była tamtego dnia podczas wycieczki do Marienburga w nową sukienkę kupioną w sklepie na kartki.

Była w kolorze czerwonym, z przodu sznurowana, z małym dekoltem. Do tego miałam te „holzbuty”, czyli drewniaki na obcasie – wspomina pani Halina w książce „Córka organisty”, którą tworzyła razem z córką Alicją. - Przechodziłyśmy dzisiejszą ulicą Kościuszki, mijając też kamienicę, gdzie wiele lat później zamieszkałam.

Klein pięknie „ubrał” kamienicę

Budynek przy głównej ulicy Malborka do dziś robi wrażenie.
- Karl Klein to był bardzo zamożny malborski przedsiębiorca budowlany, właściciel zakładu murarsko-budowlanego, który dorobił się majątku na pracach remontowych na rzecz zamku w Malborku i stać go było na budowę własnego imponującego domu w najmodniejszym wówczas stylu secesyjnym. Należał do elity ówczesnego Marienburga. O tym świadczyć może jego przynależność do tutejszej loży masońskiej Pod Trzema Koronami, gdzie przyjmowano tylko ludzi bogatych, znanych i ważnych w mieście – mówi Alicja Łukawska, córka Haliny.

Rozmawiamy w pustym pokoju, który ma 40 metrów kwadratowych powierzchni. Słowa odbijają się od wysokich ścian. Pod sufitem, który zaczyna się na wysokości 3,40 m, do dzisiaj zachowały się piękne sztukaterie, w których powtarza się ten sam roślinny motyw. Królowały ciemne tapety.

Pamiętam jeszcze jej ciemnoczerwony kolor ze złotymi dekoracjami z brokatowym błyskiem. W 2002 r. pracownicy remontujący mieszkanie mamy natknęli się na jej ślady, gdy malowali ściany – opowiada Alicja Łukawska.

To samo w pokoju obok, wcale nie dużo mniejszym, bo 30-metrowym. Między nimi były kiedyś olbrzymie przesuwane secesyjne drzwi z drewna, przeszklone, piękne. Zachowały się jeszcze jedne takie w kamienicy, ale w innym mieszkaniu.
Klein pewnie w salonie przyjmował gości. Może wychodzili na balkon, z którego doskonale widać zamek? Prawdopodobnie to właśnie idealna lokalizacja sprawiła, że podczas drugiej wojny światowej w kamienicy był pensjonat.

Trudno powiedzieć, kiedy zmarł właściciel, ale już w okresie międzywojennym jego firma zniknęła z pejzażu miasta. Wynajmowano tu pokoje niemieckim turystom pielgrzymującym do warowni – opowiada Alicja Łukawska, która starała się odtworzyć historię budynku.

Być może podczas swojej wizyty w Malborku Halina, z typową dla nastolatki ciekawością, zadzierała wysoko głowę, by dojrzeć wszystkie roślinne motywy. W tym charakterystyczne dla secesji niezapominajki, które świadczą o dobrym smaku pierwszego właściciela. Wtedy nie było mowy, by weszła do środka. Litera „P” na piersi kompletnie ją dyskwalifikowała.

W 40-metrowym pokoju do tej pory zachowała się oryginalna podłoga. Ułożona w piękną jodełkę dębowa klepka o wymiarach 70 na 9 cm symbolizowała elegancję, trwałość i wytrzymałość. Rówieśnicy Haliny tańczyli na tym parkiecie w czasie wojny.

W dwóch połączonych salonach odbywały potańcówki dla niemieckiej młodzieży z okolicy. Bywała na nich moja ciotka Helena. Niemka, która w czasie wojny pracowała jako pokojówka w jednym z najlepszych hoteli w Malborku. Niestety, nie wiem, w którym – mówi Alicja.

Zdjęcie w zimnym pokoju zamienionym na fotograficzne atelier

Po wojnie okazało się, że 120-metrowe lokum jest za duże dla jednej rodziny.
- Wielkie mieszkania dzielono na pojedyncze pokoje, które kwaterunek przydzielał przybyłym tu osadnikom. W mieszkaniu na pierwszym piętrze był jeden z pierwszych zakładów fotograficznych w mieście. Jego właścicielem był niejaki Tadeusz Wiącek, który, niestety, w młodym wieku zginął w wypadku motocyklowym – opowiada Alicja.

Tę samą dębową podłogę, która jeszcze niedawno zamieniała się w parkiet do tańca, zadeptywali więc klienci fotograficznego atelier. Można przypuszczać, że ruch był spory, a wykonana, pewnie własnoręcznie, reklama na budynku dodatkowo zachęcała do odwiedzin w tym zaimprowizowanym studiu.

Dwa lata po wojnie Helena znów szła przez Malbork, w bardzo smutnych okolicznościach.

To była końcówka lat 40., rok 1947, może zima z przełomu 1947 i 1948 r.? Mama wracała z bratem Andrzejem z Lasowic Wielkich pod Malborkiem. Tam odbył się pogrzeb małego Józia, pierworodnego synka ich brata, Józefa Kowalskiego. W czasie wojny, od 1940 r., Józef był na robotach przymusowych na Żuławach. Pod koniec wojny poznał młodą Niemkę, Helenę Buchholz, z którą się ożenił - opowiada Alicja Łukawska.

To właśnie Helena pamiętała tańce w salonie z rozsuwanymi drzwiami przy ul. Langgasse.
Niestety, młodych małżonków spotkało nieszczęście, bo ich mały Józio, może wtedy dwuletni, wpadł do rowu z wodą i utonął.
- Nie wiem czemu Andrzej zjawił się na pogrzebie swojego bratanka z kolegą. Może chciał wyswatać go z piękną siostrą? Mama opowiadała, że jak szli pieszo z Lasowic do Malborka to ten kolega zalecał się do niej. A jak przechodzili przez ulicę Kościuszki w drodze na dworzec kolejowy, to zauważył szyld zakładu fotograficznego i zaproponował, by zrobili sobie zdjęcia – mówi Alicja.
Andrzej z Haliną dali się namówić.


Halina z bratem Andrzejem i jego kolegą. Zdjęcie zrobione w atelier fotografa Tadeusza Wiącka.

Weszli do mieszkania na pierwszym piętrze.

Mama wspominała, że w tym wielkim pokoju było zimno jak w psiarni. Jakaś kobieta akurat paliła w piecu. Było tak zimno, że nawet nie rozbierali się do zdjęcia, pozowali tak, jak byli ubrani na dwór. A był wtedy straszny mróz – relacjonuje Alicja Łukawska.

Odbitka zachowała się do dziś. Jest na nich troje młodych ludzi. Halina w płaszczu z futrzanym kołnierzem, pod kolorową apaszką ma starannie ułożone włosy.

Robotnicy klęli na kwiatki pod sufitem

17-latka nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej powiedział, że kiedyś będzie rozpalać ogień w tym samym pokoju, w tej samej kamienicy przy ul. Kościuszki 6. Aż dziw, że to zwyczajny zbieg okoliczności.
- Mama nie spodziewała się, że wiele lat później, w połowie lat 80., zamieszka w tym lokalu i spotka tę samą kobietę, która wtedy paliła w piecu – przyznaje córka Alicja.

Obecne piece nie są oryginalne, ale aż brzydkie swoją peerelowską prostotą. Pewnie dawniej kafle były bardzo ozdobne, bo w mieszkaniu do teraz przetrwało wiele dekorów sprzed blisko 120 lat. Sądząc po sztukateriach na suficie, pewnie na początku wisiały tam idealnie dopasowane żyrandole.

W naszych czasach te ornamenty były wielkim utrudnieniem dla ekipy remontującej mieszkanie. Kiedy kładli gładzie na ścianach i suficie to strasznie klęli na te wszystkie kwiatki i zawijasy – przypomina sobie Alicja.

W jednym miejscu pod sufitem jest zgrubienie. Nie od razu je widać, ale to ślad po nie do końca usuniętych rurkach do oświetlenia gazowego. Było nie tylko jaśniejsze od płomienia świecy, ale miało też chłodniejszą od niego barwę. Zwykle każdy palnik w żyrandolu miał osobny zawór, można więc było regulować moc światła. Eleganckie lampy robione były w dawnych czasach ze stali, mosiądzu i ceramiki, miały kryształowe klosze, często były dekorowane kryształowymi soplami, które w chłodnym świetle pięknie się mieniły. Kosztowały pewnie majątek.

Gdy rodzice Alicji wprowadzili się do mieszkania, nie było śladu ani po oświetleniu, ani po rurkach. Prawdopodobnie to właśnie z nich zrobiona została konstrukcja, na której można było wieszać grube kotary. W ten sposób w narożniku 30-metrowego pokoju można było wydzielić coś w rodzaju kuchni, opatulonej z dwóch stron zasłonami.
- Niby rurki cienkie, ale ta instalacja taka mocna, że można byłoby niemal trenować pole dance – śmieje się Alicja.

Duch żołnierza w korytarzu. Czy to tylko wyobraźnia?

Córka Haliny weszła do mieszkania przy ul. Kościuszki 6 w grudniu 1984 r.
- Rodzice zamienili mieszkania komunalne. Oddali swoje w Bydgoszczy, by przenieść się do Malborka. Ojciec miał takie marzenie, by na emeryturze mieć małe gospodarstwo rolne – wspomina Alicja.

Czy się spełniło? Niezupełnie. Do dyspozycji rodziny były w latach 80. ubiegłego wieku zaledwie działka ogrodnicza na przedmieściach i niesamodzielne lokum w starej kamienicy, za to w samym centrum miasta.

Wielki korytarz w kształcie litery „L” oraz WC rodzicom przyszło dzielić z sąsiadami. Sytuacja jak u Kiepskich - przyznaje Alicja Łukawska. - Na początku właściwie tylko ojciec się przeprowadził. Był wtedy na rencie, zamierzał trochę pomieszkać w Malborku, rozejrzeć się po okolicy i kupić kawałek ziemi pod miastem. W tym czasie moja mama jeszcze była czynna zawodowo, pracowała w jednym z bydgoskich barów.

Rygorystyczne peerelowskie przepisy nakazywały, by Halina Łukawska natychmiast przemeldowała się z Bydgoszczy do Malborka. Ale w pracy spędzała po kilkanaście godzin dziennie, nie miała kiedy wybrać się do magistratu w innym mieście.
- Ja wtedy byłam na studiach. Poprosiła więc mnie, bym pojechała z jej dowodem osobistym do ojca, który z kolei miał go zanieść do urzędu i załatwić formalności meldunkowe. Potem miałam zaraz przywieźć dokumenty z powrotem. Tak więc pewnego grudniowego popołudnia pojechałam pociągiem do Malborka. Kiedy wysiadłam, był już wieczór. Miasto było szare, ponure, wydawało się dość upiorne, bo było zatopione w mgle żuławskiej oraz w kłębach śmierdzącej pary wydobywającej się z komina cukrowni – przypomina sobie.

Mieszkanie też nie przypominało przedwojennego apartamentu. Stefan Łukawski, mąż Haliny, mieszkał wówczas w jego 70-metrowej części sam.

Było straszne! Ogromne, puste, jak się mówiło, to echo szło po całości, bo nie było jeszcze firan i zasłon w oknach. Ściany brudne jak w kuźni. Kuchnia pomalowana na ciemnoniebiesko, pokój na malinowo. Ojciec tymczasowo rezydował w części kuchennej, a w olbrzymim pokoju urządził sobie magazyn wszystkich rzeczy, które przywiózł z Bydgoszczy. Były tam jakieś kartony, torby, paczki i dywany zwinięte w rulony. W tym wielkim pomieszczeniu pod ścianą stał malutki jednoosobowy tapczan, na którym miałam spędzić noc – Alicji tamten wieczór i noc zostały w pamięci na zawsze.

Skorzystanie ze wspólnej toalety oznaczało wyjście z mieszkania na długi korytarz.
- Wyszłam, zapaliłam światło, spojrzałam w bok, w prawą stronę i zamarłam! W kącie korytarza podnosił się z ziemi jakiś potężny, wysoki facet w niemieckim mundurze. Był ranny. W czole miał wielką dziurę, z której krew lała mu się w dół po twarzy. Krew była czerwona, ale on był jakby półprzezroczysty. To wszystko działo się w wielkiej ciszy, jak w filmie, w którym wyłączono dźwięk. Widziałam tego żołnierza, ale nie tak jak się widzi normalnie, ale jakby oczami wyobraźni – opowiada ożywiona.

To miejsce znajduje się naprzeciwko drewnianych drzwi wejściowych. Do tej pory widać na nich ubytek, który przypomina ślad po kulach. Jedna z nich mogła trafić ówczesnego obrońcę Marienburga. Ta historia pasowała do wydarzeń z 1945 r.
- Zadawałam sobie pytanie:„Kiedy mógł tu zostać zabity niemiecki żołnierz w mundurze Wehrmachtu?”. Na pewno było to zimą tamtego roku, kiedy toczyły się walki o Malbork pomiędzy Niemcami i Armią Czerwoną. Wpadł tutaj, ukrył się przed Rosjanami, a oni go zastrzelili, gdy próbowali wyłamać zamek w drzwiach. W bardziej romantycznej wersji wyobrażałam sobie, że może ten Niemiec był dezerterem z armii niemieckiej, który ukrył się tu, by przeczekać koniec tej strasznej wojennej zawieruchy - mówi nam Alicja. - O dezerterach niemieckich sporo wiedziałam. Opowiadała mi o nich mama, która widziała ich na własne oczy, gdy była na robotach przymusowych w majątku Artura Radtkego w Birkenfelde. „Wie heissen Sie?” – pytałam głośno i wyraźnie o imię tę postać, którą widziałam. „Ich heisse Peter” – usłyszałam w głowie „Mam na imię Peter”, wypowiedziane męskim głosem. A potem on coś jeszcze dalej mówił, ale ja tego już nie zrozumiałam.
Duch żołnierza w ciemnym kącie stale podnosił się z podłogi zalany krwią, jakby bez końca powtarzał scenę swojej śmierci. To trwało latami.

Peter i Zaginiona Ekspedycja

Kiedy drugi raz zapukałam do drzwi mieszkania przy ul. Kościuszki 6, otworzył mi właśnie… Peter. Nawet na równym dębowym parkiecie jego niemieckie wojskowe buty zgrzytnęły w charakterystyczny sposób. Patryk Konarzewski, który wcielił się w rolę Petera, miał całą twarz w sztucznej krwi. Gdy pozował w kącie korytarza, wyglądał jakby faktycznie dopiero co został zraniony przez radzieckich żołnierzy, którzy przestrzelili drzwi, by wejść do środka. Gdyby nie oświetlenie, nie byłoby wiadomo, że to plan filmowy nieformalnej grupy Zaginiona Ekspedycja.

Młodzi ludzie starają się jak najwierniej rekonstruować wydarzenia z historii Malborka. Alicja napisała o Peterze w mediach społecznościowych, stąd obecność ekipy filmowej. Efekty będzie można oglądać w serwisie YouTube.

To jest bardzo prawdopodobna historia, bo znamy wiele takich wspomnień – przyznaje Michał Kierzkowski z ekipy Zaginionej Ekspedycji. - Tłumaczymy oryginalne meldunki radzieckie i niemieckie i z nich dowiadujemy się, co działo się godzina po godzinie. Poszukujemy powojennych zdjęć budynków, by na tej podstawie ocenić, gdzie toczyły się walki.

To nie jest tanie hobby. Gdyby Patryk Konarzewski zagrał w oryginalnym niemieckim mundurze i wyposażeniu z czasów drugiej wojny światowej, trzeba byłoby wydać na to nawet 50-60 tys. zł. Repliki to wydatek rzędu 10-12 tys. zł.
- Robimy swoje, jesteśmy pasjonatami, kolegami z jednej klasy. Patryk jest kaskaderem już od 15 lat – podkreśla Michał Kierzkowski.

W wojsku nie byłem, ale czuję się swobodnie w mundurze. On odzwierciedla moją duszę, moją osobowość – tłumaczy Patryk Konarzewski.

Na prośbę prezentuje podeszwy butów. Nie są z czasów wojny, ale widać na nich charakterystyczne gwoździe. To właśnie one zgrzytały, gdy Niemcy maszerowali po bruku, dudniły na schodach, gdy wbiegali do domów, a te nieprzyjemne dźwięki wzmacniało jeszcze echo.

Kamienica przy ul. Kościuszki prawdopodobnie była broniona przez Niemców przed Rosjanami, którzy starali się dojść od strony dworca do zamku. Ekipa rekonstruktorów nie chce zdradzić, co będzie można finalnie zobaczyć w produkowanym filmie. Jego montażem tradycyjnie zajmie się Kamil Grulkowski.

W wykuszu okna był piękny widok na wschodnią stronę. Żołnierze radzieccy szli od dworca, zatrzymali się przy późniejszym hotelu Zbyszko, mamy to na zdjęciach. Ale mimo ciężkich walk, niektóre kamienice nie zostały zniszczone. Ta nie została nawet draśnięta – mówi Michał Kierzkowski, stojąc na balkonie domu przy ul. Kościuszki 6.

- Dzięki temu, że dom przetrwał, to mieszkanie było przez blisko 40 lat schronieniem dla mojej mamy, wcześniej też taty, który zmarł w 1992 r. Dzielę się historią tego miejsca, by się za to odwdzięczyć – podsumowuje Alicja.
Halina Łukawska zmarła 23 grudnia 2022 r.

Malbork. Najstarsze domy w mieście. Wciąż w nich mieszkają l...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto