Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Jadą starą karetką przez świat (odc. 11). Opowieść o Kirgistanie: Muratbek, Issyk-Kul, Karakol

Aleksandra Wiśniewska
Fot. Andrzej Wiśniewski
Aleksandra i Andrzej Wiśniewscy w podróży są od 14 czerwca od godz. 14.14. Wtedy wyruszyli z Malborka w wyprawę swojego życia specjalnie przystosowanym byłym, już ponad 13-letnim ambulansem. W swoich opowiadaniach Ola opisuje mijany świat. Tak było w Kirgistanie.

Jesień ozłociła Biszkek. Z drzew spadają złote liście. Złota przędza słonecznych promieni oplata ulice, budynki i ludzi. Złotem podszywa kurtki sobotnich spacerowiczów. Między nimi – on. Elegancki. Bardzo. Na liliowej koszuli kamizelka. Pod szyją, grubym węzłem wywiązany krawat. Długie włosy spadają na ramiona spod białego, haftowanego złotem kołpaka. Jesienny romantyk.
- Przepraszamy bardzo. Czy można panu zrobić zdjęcie?
- Ależ oczywiście! Proszę!
Pozując, zaskakuje swobodą i naturalnością w obcowaniu z obiektywem. Pewnie nie po raz pierwszy stoi przed aparatem zauroczonych turystów.
- Możecie mi zdjęcia przesłać na Facebook? Wpisz "Muratbek Rysbekow". O tak, tak. To ja – mężczyzna potwierdza, którego użytkownika dodać. – Możesz też wpisać w Amazon.com.
Konsternacja. No dobrze, tylko po co? Przez Amazon kontaktować się przecież nie będziemy. Z grzeczności jednak wpisujemy. Rezultat wyskakuje od razu: „The Advance To Heaven”, zbiór poezji Muratbeka Rysbekowa.
Dziesięć minut później z kirgiskim poetą, pieśniopisarzem i publicystą siedzimy w kawiarni „Yrahat”, przy ulicy, którą niegdyś biegł Jedwabny Szlak. Przed nami lepioszka, samsa, sałatka ze świeżych warzyw i trzy setki „Wódki ze Srebrem”.

Gościnność Muratbeka ustępuje tylko jego gawędziarstwu. Opowiada o Kirgistanie, o jego przepięknej przyrodzie i burzliwej historii. Słowami maluje Biszkek z czasów Jedwabnego Szlaku. Jednym tchem wymienia kirgiskich pisarzy, aktorów, muzyków i śpiewaków operowych. Chwali swoją szóstkę latorośli i siedmioro wnucząt. Opowiada pięknie. Ale i pięknie słucha. Z uwagą. Tak jakby każde słowo naszej łamanej ruszczyzny było na wagę złota.
W przerwie gawęd – toasty. Każdy wznosi po kolei. Za spotkanie, za powodzenie w dalszej pracy literackiej, za spokojną podróż. I za to, żeby kiedyś w przyszłości los i Jedwabny Szlak znów połączył nasze ścieżki.
Nawet nie wiemy, jak długo razem siedzimy. Czas chyłkiem czmycha na palcach za naszymi plecami. Nie chce zmącić tego dziwnego spotkania ludzi, których scenariusz życia z obcych sobie osób zmienił w przyjaciół. Czmycha i dziwi się: a gdyby minęli się bez słowa tak jak tysiące innych na ulicach?
Zanim rozejdziemy się każde w swoją stronę, Muratbek ostatni toast zmienia w błogosławieństwo:
- Żeby niebo było dla was czyste, Bóg przychylny, a droga szeroka.
Dopełniamy słowa gestem otwartych dłoni obmywających twarz powietrzem.
Następnego dnia na stronie Muratbeka widzimy zdjęcie z kawiarni z podpisem: „Z przyjacielem Andrzejem i Aleksandrą”. Do zdjęcia dołączony poemat. Jeden z ostatnich wersów mówi:
„To jak odnosisz się do innego człowieka,
To twój portret”
Muratbek namalował swój złotem.

W Biszkeku mówili nam, że nad Issyk-Kul teraz już „nie nada”. Już dawno po sezonie. Nic nie ma. A my i tak, uparci i zawzięci, późnym październikiem ruszamy w trasę dookoła drugiego największego na świecie jeziora górskiego i słonowodnego.

Październikowi plażowicze

Część północna jeziora to plaże, plaże i plaże. Teraz faktycznie już niemal puste. Sklepiki i kawiarenki w blaszanych barakach – pozamykane. Wypompowane sezonem dmuchane zamki leżą odłogiem obok szkieletów bungee jumping. Na brzegach stateczki wycieczkowe, zrzucając łuski letniej farby, zapadają w zimowy sen.
Ale jednak w posezonowych miasteczkach duchów są ślady życia. Spacerując po grząskim piasku, raz po raz natykamy się na lokalnych. Z babuszkami w kwiecistych chustach na głowie zagadamy w łamanej ruszczyźnie. Panowie starsi w eleganckich filcowych kołpakach nad uszami dadzą nam jabłek. Wszyscy ciasno okutani w kożuchy. Cieszą się ostatnimi promieniami pięknego słońca.
Innych przygnał tu obowiązek. Leżące w szkodzie stada krów i owiec. Pasterze na koniach to przeraźliwie gwiżdżą, to rzucają przekleństwami. Między gwizdami kiwną nam głową i rzucą pozdrowienie „salam alejkum”. Pokój z wami.
A trzoda przejmująca plażę na pastwisko nic sobie z nich nie robi. Młode byczki ostentacyjnie i melancholijnie spoglądają przez jezioro w stronę ośnieżonych szczytów pasma Terskej Ałatoo. Szpaki siadają kobyłom na oklep. Pasterze gwiżdżą i pomstują. Zza zamkniętych sklepików w ferworze dzikiej zabawy wypadają z krzykiem dzieciaki.
Łazimy między tym rozgardiaszem. Uśmiechnięci od ucha do ucha. Ej, lepsze te posezonowe plaże od sezonowych kurortów.

Na jeziornym zapleczu

Druga strona miasteczek, ta na zapleczu plaży, też wcale nie zamierza zapadać w zimowy sen. Pod magazinami – małymi lokalnymi sklepikami – ruch jak w ulu. Dzieciaki machają nam wolną ręką. W drugiej trzymają sznur zakończony krową. Pod ścianami, w przepięknym azjatyckim przysiadzie, chłopy w ortalionowych kurtach ciągną popołudniowe piwo. Ich żony w rozjazgotanym orszaku sąsiadek pchają poboczem wózek z kolejnym pokoleniem. Dumne, że hej! Tylko im złote zęby łyskają w uśmiechach.
A my jedziemy przez te scenki okolicznościowe jakby przez slajdy wspomnień. U dziadków na wsi też siedziałam pod takim sklepikiem. Dziadek z sąsiadami piwo ciągnął. Babcia cała z dumy promieniała, pokazując mnie wszystkim swoim kumoszkom. Nawet zapach jesieni w powietrzu ten sam.
I tylko ta scena z chłopakami na koniach jakaś taka inna. Nieznana. Z czerwonymi kołami wypieków na twarzy galopują, oszalali po boisku. Niby szkolnym, ale innym jakimś. Zamiast bramek – dwa stożki gliniane. Zamiast piłki – kozie truchło. Szarpią. Ciągną. Spychają z siodła jeden drugiego. A jak truchło skończy w stożku? Eh! Radość taka, że aż plątający się między kopytami pies wyje. Chłopaki grają w kok-boru.

Patrzymy na to wszystko – my i góry Tienszan. Z początku niewysokie rdzawe wzniesienia. Z biegiem drogi zmieniają się w kolosy oprószone pudrem śniegu. Piękne. Potężne. Ze złotym kobiercem stepu rozłożonym u stóp. Na ich tle muzułmańskie cmentarze. Murowane grobowce jak zamki. U ich szczytu – półksiężyc. Symbol Imperium Osmańskiego, dziś utożsamiany z Islamem.
Zatrzymujemy się średnio co dwieście metrów, żeby zrobić zdjęcie. Ale co uchwycić? Czy kolosy północnego łańcucha Kungej Ałatau? Czy może płonące zachodem słońca wody Issyk-Kul? A może lewitujące nad jeziorem górskie duchy pasma Terskej Ałatoo?
Zadecydujemy jutro. Teraz zjeżdżamy na dziką plażę na nocleg.

W tyglu Karakol

Ranek budzi nas jazgotem siedmioosobowej rodziny. Kobiety rozkładają puchate koce w kirgiskie wzory. Mężczyźni wyciągają jadło i napitki. Częstują kwaśnym serem kurut i wódką. Jest dziesiąta rano.
W przerwach między kęsami cała familia bacznie obserwuje moje próby wejścia do jeziora. Issyk-Kul – Ciepłe Jezioro. W lecie pewnie tak. Teraz lodowata woda tysiącem szpilek wbija mi się w ciało. Chwilę później – tracę czucie. Ale opłacało się. Sina i drżąca jak osika dostaję salwę oklasków. Usta rozciąga mi szczękający zębami uśmiech dumy.
Z rodziną żegnamy się jak ze swoją własną. Kilka zamienionych słów i już chcą nas niemal adoptować. Ściskają. Obcałowują. Wołają, żebyśmy jechali z nimi. Ale nam trzeba do Karakol. Czwarte największe miasto Kirgistanu i stolica regionu Issyk-Kul. Tygiel kulturalny. Ponad stuletnia cerkiew prawosławna – pięknie zdobiona koronką drewnianych rzeźbień – stoi w sąsiedztwie meczetu. Nietypowego. Gdyby nie mały minaret, wzięlibyśmy go za chińską pagodę. Ale nic dziwnego. Meczet służy muzułmanom z Chin. Ludności Dungan.
Raz po raz mijamy długie, niskie domeczki. Drewniane, pokryte cienką warstwą białego tynku. Z pięknie ozdobionymi oknami. Dokładnie takimi jak te na Buriacji. Scheda po bogatych kupcach syberyjskich, którzy osiedlili się tu za czasów carstwa.

Kulturalną różnorodność poznajemy wszystkimi zmysłami. Ale smakiem szczególnie. Bazar Centralny smakuje dungańskim ashlan-fu. Dwa rodzaje makaronu – ryżowy i pszeniczny – pływające w zimnej, kwaśno-ostrej zupie. Uzbeccy piekarze w lokalnej piekarni wyrabiają złote obwarzany chleba mai tokoch. Dają nam spróbować sił w kształtowaniu jedwabistego ciasta. Wypieczony w glinianym piecu tandyr, z domowymi powidłami i śmietaną smakuje jak niebo. A na kolację – lagman. Szerokie taśmy makaronu pod kopiastą porcją kawałków mięsa i warzyw. Nie będzie łatwo zasnąć, ale warto.

Orzeł czy reszka?

Karakol jest granicą pomiędzy północnym i południowym brzegiem Issyk-Kul. Obie strony nie mogą się bardziej od siebie różnić. Północ jest rajem dla plażowiczów. Tłumów. Interakcji. Południe wabi samotnością. Spokojem. Dwie diametralnie odmienne części tej samej monety.
Przez dwa dni błąkamy się górskimi szlakami ciągnącymi się wzdłuż szmaragdowej taśmy rzeki. Skalnymi ostępami ze szlakiem wytyczonym przez owce. Ośnieżonymi szczytami kilkutysięczników i tęczowymi kanionami piaskowców.
Mijamy bajkowe osady, tulące się do zwalistych, bordowych tworów skalnych. Drewniane domeczki oklejone gliną. Zagrody z ociosanych pali. Błotniste ścieżki, po których babuszka ciągnie drewno na opał i niczym rasowa biznesmenka zaraz pyta, czy nie chcemy może wynająć „loszada” albo kupić „miedu”.
Na górskiej polanie, otoczonej koroną ośnieżonych szczytów, pomiędzy plackami śniegu zajadamy jajka na twardo, pomidory i lepioszkę. Zapijamy kawą z termosu. Karmimy psa przybłędę. Przyjdą drwale. Pogadają. Zaczną ładować zwalone drzewa na przyczepę.
Spokój. Cisza. Tylko słychać mlaskanie psa.
Plaże na południu też jakieś inne. Mniej oswojone. Dziksze.
Ich rzeczywistą dzikość poznajemy ostatniego dnia. Cztery godziny staramy się wykopać nasz kamper utopiony po sam most napędowy. Łamiemy trapy – te, co są ponoć tak mocne, że mają dożywotnią gwarancję. Nadwyrężamy mięśnie, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. I kiedy już, już mamy wygrać walkę, niebo spada na nas marznącym deszczem. Samochód grzęźnie jeszcze bardziej.
Wreszcie ratuje nas przygodny kierowca. Wracamy do Biszkeku. Opuściliśmy go piękną, złotą jesienią. Wracamy srogą zimą. Nie było nas pięć dni. I tak za mało, żeby w pełni doświadczyć Issyk-Kul. Nawet po sezonie.
Teraz wracamy do Kazachstanu. Woła nas Jedwabny Szlak.

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski
Peryferie.com

***
Przypomnijmy: Andrzej Wiśniewski jest rodowitym malborczykiem. Tutaj się wychował, skończył Szkołę Podstawową nr 5, następnie I Liceum Ogólnokształcące, ale swoje dorosłe życie spędził poza Malborkiem. Ze swoją przyszłą żoną, Aleksandrą spotkał się na studiach w Kielcach.

Małżonkowie chcą starą, trzynastoletnią karetką przejechać 150 tysięcy kilometrów przez 56 krajów na pięciu kontynentach. Ma to im zająć cztery lat. Środek transportu wybrali nieprzypadkowo. Wzmocnione podwozie, ocieplone ściany i podłogi, instalacja elektryczna, ogrzewanie, dodatkowe akumulatory - to wszystko ma znaczenie podczas bardzo długiej podróży przez wyboje pięciu kontynentów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

9 ulubionych miejsc kleszczy w ciele

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto