Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Jadą starą karetką przez świat (odc. 6). Przeczytaj kolejne relacje z Mongolii i obejrzyj piękne zdjęcia

Aleksandra Wiśniewska/Peryferie.com
Andrzej Wiśniewski/Peryferie.com
Nadrabiamy zaległości w relacjach z niezwykłej podróży. Malborczyk Andrzej Wiśniewski i jego żona Aleksandra już od czerwca jadą starą karetką przez świat. Dotarli do Azerbejdżanu. Na opowieści z tego kraju jeszcze przyjdzie czas, a teraz Ola dzieli się kolejnymi wrażeniami z podróży przez Mongolię.

Po iście rajdowej przeprawie przez rzekę z Doliny Khujirt wyjeżdżamy na taśmę asfaltu. Początkowo jego stan jest taki, że marzymy o powrocie na bezdroża. Z czasem jednak sytuacja poprawia się na tyle, że zamiast koncentrować się na dziurach na drodze, możemy delektować się tym, co rozciąga się za oknem.

Krajobraz zaczyna się znacząco zmieniać. Już w Dolinie Khujirt idealnie płaska nić horyzontu zaczęła wznosić się w zielone pagórki. Teraz pagórki przechodzą w coraz wyższe wzgórza, a zielona darń coraz częściej ustępuje siwym plackom kamienistych stoczy. Flora łąkowych pagórków zmienia się w wykwity ostrych skał. Tylko niebo pozostaje ciągle jaskrawo błękitne. Potężne. Bezbrzeżne.

Razem z otoczeniem zmienia się fauna. Do standardowych już stad koni, krów i owiec dołączają wielbłądy. Na kamienistych poboczach, pomiędzy błotnistymi kałużami brodzą żurawie. Pomiędzy nimi, wtulając łyse głowy w ramiona skrzydeł, jak rabusie, cichcem przemykają wielkie sępy. Nad nimi, trzymając majestatyczny dystans, kołują orły. Każdy przydrożny słup obsiadają ptaki. Drapieżne. Bystrookie.

Pod ich bacznymi spojrzeniami docieramy do niespodziewanego postoju. Na wzgórzu, zaraz przy głównej drodze wznosi się kompleks posągów. Z myślą, że to buddyjska świątynia wdrapujemy się na pagórek i stajemy oko w oko z dziesiątkiem kamiennych koni. Ich statuy na cokołach szerokim półkolem otaczają podwórzec kompleksu. Za główną jego częścią, z marmurowym podestem, masywnymi kolumnami i przeszklonym ołtarzem pod złotą kopułą natykamy się na szereg leżących na ziemi czaszek. Czaszek końskich.

Kamienne tablice z wyrytymi po mongolsku opisami kompleksu nie mówią nam kompletnie nic. Kiedy już – pod wrażeniem, ale sfrustrowani brakiem informacji – wracamy do samochodu, zagaduje nas po angielsku przygodny chłopak.
- Turyści? Skąd?
- Z Polski. Wiesz co to za miejsce?
- Kompleks poświęcony najsłynniejszym koniom wyścigowym w Mongolii.
- Miejsce hołdu dla tych, co przeszły na wieczną emeryturę?
- To też. Ale większa część z koni przedstawionych tutaj jeszcze żyje, ma się dobrze i cały czas bierze udział w wyścigach. Co więcej – wygrywa! – chłopak wyjaśnia, jednocześnie machając do nas przyzywająco ręką.
Siedząca obok niego staruszka wyciąga termos i nalewa w jego nakrętkę biały płyn.
- Proszę. Spróbujcie. To nasz skarb narodowy – airag. Sfermentowane kobyle mleko. Tylko dwa procent alkoholu. Można po nim prowadzić – śmieje się chłopak i podaje nam kubek.
Alkoholu rzeczywiście praktycznie nie czuć. A rzadki, lekko musujący płyn rozlewa się po języku cierpkim, ale orzeźwiającym smakiem.

Zaspokoiwszy i pragnienie, żądzę wiedzy, ruszamy dalej, do Bajanchongor. Na miejsce docieramy późnym wieczorem, w strugach deszczu i okazjonalnego gradu. Dopiero nazajutrz dostrzegamy pełnię urody miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Ranek wita nas złotą kulą słońca. Oświetla pasmo górskie otaczające Bajanchongor, migotliwą rzeczkę wijącą się przed progiem naszego „salonu” i kudłate krówska spacerowym tempem przekraczające wodę. Solennie postanawiamy dziś się nigdzie nie ruszać i pracowicie oddawać się błogiemu lenistwu. Nagle…
- Słyszysz?
- Aha. Skąd to?
Gdzieś zza ściany samochodu dochodzi nucenie i skoczne podśpiewywanie. Chwilę później – charakterystyczny dźwięk dzwonka Nokii, cisza i znowu śpiewy. Osłupiali otwieramy boczne drzwi samochodu i stajemy oko w oko z porannym gościem.

Starszy Mongoł w szmaragdowo lśniącym, kaszmirowym płaszczu i czarnym kapeluszu wykrzykuje radosne ‘”Ach!” na nasz widok. Ładuje się do samochodu i rozsiada przy stoliku. Ani na chwilę nie przestaje mówić, energicznie gestykulować i raz po raz wybuchać śmiechem.
W końcu sięga za pazuchę i wyciąga bogato haftowany woreczek. Wyjmuje z niego maleńką buteleczkę – tabaka. W międzyczasie dochodzimy do siebie na tyle, żeby przypomnieć sobie, co robić w podobnej sytuacji. Grzecznie bierzemy więc buteleczkę, podziwiamy i nieco uchylając korek, imitujemy niuchanie tabaki. Skutkuje. Gość jest wniebowzięty i znów zalewa nas potokiem słów. Nasz ewidentny brak znajomości mongolskiego kompletnie mu nie przeszkadza.

Kontynuując monolog, sięga do cholewy wysokiego, skórzanego buta i wyciąga płaski portfel. Delikatnie wyjmuje z niego poskładany kawałek papieru i podtyka Andrzejowi pod nos. Na papierku jest numer telefonu. Mężczyzna, na migi, domaga się, żeby zapisać go w naszych telefonach. Na migi również każde nam dać swoje numery. Wymianę kontaktów zaraz testuje i dzwoni do nas. Udany test telefoniczny konkluduje kolejne, radosne „Ach!”. W książce zapisany jest wielkimi literami: FACET.

Po kilkunastu dobrych minutach gość zbiera się do wyjścia, ale zanim to nastąpi, kilkukrotnie upewnia się, że do niego zadzwonimy. Wreszcie odwraca się na pięcie, pakuje za pazuchę oferowane mu pudełeczko z serem i znika za drzwiami. W samochodzie robi się dziwnie pusto, cicho i tylko w dali niesie się skoczne podśpiewywanie przerywane dzwonkiem Nokii.
Kilka dni później, Andrzej odbiera telefon. Szczegółowo opowiada, co robi, jakie ma na dziś plany i rozłącza się.
- Ktoś z Polski? – pytam.
- Nie. FACET.

„Pale podtrzymują ger tak, jak przyjaciele ciebie w trudnościach”

Nadrzeczna łąka w Bajanchongor, którą tymczasowo okrzyknęliśmy naszym podwórzem, ożywia się i zakwita kwiatami pikników.
- Guten tag! – przez wstążkę rzeczki wysoka postać wita nas po niemiecku.
Chwilę później brodzimy po kolana w wodzie, by dołączyć do Andreasa i jego mongolskich przyjaciół w samym środku pikniku. Andreas jest Niemcem. Pracuje w Mongolii na uniwersytecie przy rządowym projekcie. Jutro wraca do Ułan Bator. Wracać jednak nie chce.
- Bajanchongor! Wiecie, to miejsce jest niesamowite! Te okolice! Ci ludzie! Najwspanialsi ludzie, jakich spotkałem. Ciepli, otwarci, gościnni. Nawet w rodzinnych Niemczech nie czułem się tak, jak tu z nimi.
Na potwierdzenie jego słów Mongołowie, do których dołączyliśmy, leją w plastykowe kubki wódkę, częstują arbuzem, chlebem, wędliną i spaghetti. Jeden przez drugiego oferują porady, rekomendacje miejsc, dopytują się o wszystko i w zamian dzielą się swoim życiem.
- No, ja to Polskę znam! – mówi przyjaciel Andreasa. – Samochody ze Szczecina kiedyś sprowadzałem – uśmiecha się i komentuje: – A wasza maszyna to porządna! Oj, porządna! Możecie sobie pojechać na północ jutro. Do gorących źródeł. Droga bez asfaltu i trzeba będzie rzeczułkę przejechać, ale dacie radę.
Zaraz w ruch idzie nawigacja. Rozgorączkowane palce kreślą zawiłe kreski, wskazując najlepszą drogę do Shargaljuut.

Następnego dnia zostawiamy naszą urokliwą miejscówkę w tylnym lusterku i ruszamy do gorących źródeł.
Z asfaltowej drogi drogowskaz i nawigacja kierują nas w lewo na ubity pas żwiru i piachu. Szeroka bezasfaltowa taśma ma prowadzić nas przez następne pięćdziesiąt kilometrów. Trochę wybojów, okolicznościowe wyrwy w ziemi, które nieominięte mogą urwać koło, ale nie jest źle.

Kilka kilometrów dalej Andrzej depcze po hamulcach i ze złapanym w locie aparatem wyskakuje z samochodu.
Zaraz przy drodze – w sąsiedztwie czterech innych – grupka ludzi stawia nowy ger. Na ziemi stoją już drewniane, ułożone w okrąg żebra konstrukcji. Dookoła ścielą się dywany, białe płótno i kawałki pozszywanych razem grubych, przypominających kołdry tkanin. Pomiędzy materiałowym rozgardiaszem czekają cierpliwie meble: metalowe łóżko z wygniecionym materacem, kilka niewielkich drewnianych szafek i „koza”, która stanie w centrum budowli.
Kobiety i mężczyźni silą się nad układaniem listew tworzących podwaliny stożkowatego dachu. Powietrze niesie nieustannie wykrzykiwane polecenia, prośby i ponaglenia.

Zauważywszy samochód, gromada rzuca robotę i pędzi w naszym kierunku. Wszyscy opaleni na heban. Z siatką zmarszczek właściwą tylko ludziom, którzy muszą pracować na wiecznie palącym słońcu. Wszyscy radośnie podekscytowani. Wszyscy uśmiechnięci, jakby zobaczyli dawno oczekiwanych przyjaciół.
Podziwiają samochód. Mapę z trasą. Zaglądają do środka i nieustannie komentują wszystko potokiem niezrozumiałych słów.

Używając uniwersalnego języka gestów, Andrzej uzyskuje przyzwolenie dokumentowania budowy geru. W tym samym czasie od grupy ludzi odłącza się kobieta. Podchodzi do mnie i delikatnie, acz stanowczo kieruje w stronę rozciągającego się za gerami pola otoczonego drutem kolczastym. Przez łąkę, wąską rzeczkę z naprędce zrobioną konstrukcją tamy idziemy na pole warzywne.

Kobieta, kreśląc ręką szerokie koło, pokazuje imponującą wielkość pola, które uprawiają. Po mongolsku tłumaczy, że rosną tu: marchew, kapusta, ziemniaki, buraki i kalarepa. Wszystko wciśnięte w niewielkie nasypy grządek.
Do tej pory, podróżując po Mongolii, nie natknęliśmy się na pola uprawne. Ten kraj to od wieków kraj pasterzy. Widokiem normalnym są stada krów, owiec, kóz i koni. Pasą się na przydrożnych pastwiskach. Łażą, jak same chcą, po drogach, przed samochodami. Na trzy miliony mieszkańców kraju przypada 25 milionów trzody. Nic więc dziwnego, że niemal cała dostępna ziemia przeznaczona jest na pastwiska, z zaledwie 2% wydzielonymi na uprawy. Tradycje pasterskie, ale i ciężkie warunki pogodowe nie sprzyjają rolnictwu. Lato pali słońcem, zima zamraża temperaturą spadającą poniżej 50 stopni Celsjusza. Rolnictwo w Mongolii jest raczej koniecznością niż wynikiem tradycji i kultury.

Dlatego też pole, na którym jesteśmy, różni się od tych, które znam – wypielonych, z wyraźnie wydzielonymi częściami konkretnych gatunków uprawnych. Tutaj grządki ziemniaków mieszają się z kapustą, by za chwilę przejść w buraki, marchewki i z powrotem w ziemniaki. Gdzieniegdzie między warzywami rosną bujne chwasty, ale widać, że roślinom uprawnym w ogóle to nie przeszkadza.
W drodze powrotnej kobieta co chwila schyla się i wyrywa z ziemi warzywa. Otrzepuje je z piachu i komponuje w imponujący bukiet. Bukiet trafia do nas. Prezent na drogę.

Nie ma nas może pół godziny, a ger jest już niemal ukończony. Ciężkie kołdry i dywany tworzące dach, razem z drewnianym okręgiem ścian pokrywa teraz szeleszcząca płachta folii. Grupka budowniczych z wysiłkiem naciąga na całość białe płótno, nieco cieńsze od żeglarskiego. Kiedy mocują się z naciąganiem lin okalających i spajających konstrukcję, pojawia się mąż mojej towarzyszki. Na migi zaprasza do ich geru.

Po drodze mijamy stary ciągnik z porozkładanymi dookoła częściami, czarnego kudłatego psiaka, którego sztuczką pokazową jest wyskakiwanie wysoko w górę na polecenie pani, i niefunkcjonujący już furgon 4x4, pełniący teraz rolę zagrody dla usadowionej w nim owcy.

Ger jest bardzo przestronny. Na lewej i centralnej ścianie stoją metalowe łóżka. Pod ścianą z prawej strony leży materac. Nie ma tu ani paleniska, ani funkcjonalnych mebli. Wnioskujemy więc, że jest to ger gościnny. Niestety nie mamy jak tego potwierdzić.
Zanim zdążymy się dobrze rozsiąść, gospodarze podają miseczki i z termosu leją do nich ciepły, biały płyn. Mleko z wodą i solą.
Jako goście cały czas zabawiani jesteśmy rozmową. Rozmową, która jest fantastycznie dziwna i urocza. Żadne z nas nie rozumie języka drugich. A mimo to i jedna, i druga strona usilnie stara się zrozumieć, choć zarys przekazu. Entuzjastycznie kiwamy głowami, kiedy wydaje się, że się udało. Z zakłopotaniem i żalem unosimy ramiona, kiedy nic z tego nie wychodzi. I jakoś udaje nam się dowiedzieć, że imię gospodarza to Ganbatar, a jego żony to Cendajusz; wyjaśnić, że jedziemy do gorących źródeł, i zrozumieć, że gospodarze nas puszczą, ale tylko po wspólnym posiłku. Jak można odmówić tak serdecznej propozycji?
A potem…

Siedzimy na rozłożonym na podłodze kocu dookoła aluminiowej misy pełnej gotowanych owczych podrobów. Kąsków najlepszych, serwowanych ważnym gościom. Ganbatar ostrym nożem odkraja kawałeczki mięsa, po czym podaje nóż następnej osobie. Wskazując poszczególne części podniesionym w górę kciukiem, daje znać, które są najlepsze. Wie, bo sam ubił, oprawiał owcę i nadzorował gotowanie. Widać, że jest dumny ze swoich zdolności i z tego, że może dzielić ucztę z gośćmi. Jego radość jest jeszcze większa, kiedy widzi, że idziemy w jego ślady, po kolei odcinając soczyste kawałki mięsa i zachwalając je podobnie jak on – podniesionym w górę kciukiem.

Cendajusz raz po raz dokłada do michy nowe wariacje baraniny – tym razem żołądek nadziewany mięsem i warzywami. Do małych miseczek nalewa aromatyczny mięsny wywar. W pudełeczku obok mnie stawia surowe jeszcze żebro i kawałek mięsa. Kolejny prezent na drogę.

W trakcie uczty do geru wchodzi jeden z sąsiadów. Ganbatar wymienia z nim wartki potok słów. Zerka w naszą stronę i znów powraca do nerwowej wymiany zdań. Okazuje się, że w górach spadł deszcz. Malutka rzeczka, którą mieliśmy przekroczyć w drodze do Shargaljuut, jest teraz rwącym, sięgającym pasa potokiem.
Ganbatar wraz z Cendajusz wskakują na motocykl. Gestami wskazują, żeby jechać za nimi. Pokażą inne miejsce, gdzie może da się przekroczyć rzekę. Po drodze zatrzymują się przy kolejnych gerach i zasięgają informacji. Wreszcie przy jednym z nich każą zjechać z głównej drogi i jechać łąkami. Oni będą wskazywać drogę. Zanim jednak ruszymy, syn właściciela geru, przy którym zjeżdżamy, częstuje kawałkami słodkiego, twardego sera. Kopce ledwo mieszczące się w dłoniach daje na drogę.

Łąka jest grząska z dużymi połaciami błota, spękanego od żaru słońca. Telepiąc się niemiłosiernie na boki, jedziemy za Ganbatarem. Omijamy ostre kamienie pojawiające się nagle spomiędzy traw. Nagle ostre hamowanie. Przed kołami leży drut kolczasty. Nasi przewodnicy z miejsca zabierają się za jego wyrywanie i czyszczą dla nas drogę.
Miejsce przeprawy przez rzekę łyska rwącym nurtem. Potok jest szeroki. Poziom wody wysoki, powyżej kolan. Z drugiej strony rzeki ktoś radzi jechać jej środkiem, tam, gdzie najpłycej i dopiero później wyjechać na przeciwny brzeg.
Długie debaty. Kręcenie głowami. Ganbatar zdejmuje buty, żeby zbadać stan wody w innym miejscu. Ale w końcu zapada decyzja. Odpuszczamy. Cendajusz, tak zwyczajnie, z matczynej troski, wzdycha z ulgą.
Zanim wrócimy do geru, rozsiadamy się nad rzeką przy butli piwa. I znów zaczynamy prowadzić tę dziwną i magiczną rozmowę, w której nikt nic nie rozumie. W której bardziej niż słowami rozmawia się duszą i emocjami: wdzięcznością, radością z przypadkowego spotkania. Jest zachwyt nad piękną górzystą okolicą, jest stukanie się szklanicami, wymiana numerami telefonów, których nie wiadomo jak później użyć, i są salwy śmiechu przy oglądaniu wspólnych zdjęć z Polaroidu.

Mongolskie przysłowie mówi: „Na zewnątrz pokazuj tylko swoją siłę, swoją miłość trzymaj wewnątrz.” Mądrość przysłowia tym razem się nie potwierdziła. Od samego początku jedyne, co nas spotkało, to miłość i serdeczność ze strony przypadkowo spotkanych, zupełnie obcych nam ludzi. Bariery językowe i kulturowe legły w gruzach w obliczu ich kompletnej bezinteresowności i życzliwości. Prawdziwe okazało się za to inne powiedzenie: „Pale podtrzymują ger tak, jak przyjaciele ciebie w trudnościach.” To kwintesencja całej mongolskiej kultury – kultury nomadów. Tu, prosząc o pomoc, nie trzeba pukać do drzwi geru, bo one są zawsze otwarte. Czy to dla pasterza, który akurat potrzebuje się posilić serem i mlekiem, czy to dla przygodnych turystów, którzy pojawili się zupełnie znienacka.

"Jak dobrze widzieć polskie twarze na końcu świata"

Niemal tydzień upłynął, odkąd rozbiliśmy się w Bajanchongor. Każdy dzień obfitował w nowe wydarzenia. W nowych, niesamowitych ludzi, których los znienacka stawiał na naszej drodze. Wieczorem, w przeddzień odjazdu, szczery żal towarzyszy nam w czasie gotowania się do dalszej trasy.
Bagażnik już zapakowany. Na stole mapa z czarnymi kreskami dalszej drogi. Wszystko gotowe. Idziemy spać. Nagle ekran telefonu rozbłyskuje jaskrawym światłem wiadomości.
„Czy zanim wyjedziecie, zechcielibyście odwiedzić mnie i moją rodzinę? Pozdrawiam Bayaraa.”
Poznaliśmy się dwa dni wcześniej. W czasie pikniku z Andreasem. Zaprosili do stołu, podzielili się jadłem i wódką. Ot, przypadkowe spotkanie z przelotnie wymienionymi kontami Facebooka.
Dzięki niemu siedzimy teraz na wersalce pod ścianą salono-kuchni. Przed nami telewizor i mały chłopiec z otwartą buzią zapatrzony w program sportowy.
Lecą mongolskie zapasy. Dwóch potężnie zbudowanych facetów – w pięknych, ręcznie robionych kamizelach, skąpych, ale bogato zdobionych slipach i butach do połowy łydki, za które niejedna miłośniczka obuwia dałaby się pokroić – stara się powalić przeciwnika na ziemię.
Znad stolika do kawy, zastawionego po brzegi kawą, herbatą i słodyczami, zerkamy raz na zapasy, raz na scenkę rozgrywającą się przy barze kuchennym.

Bayaraa – młoda, urodziwa Mongołka z kruczą czernią włosów sięgających pasa – energicznie wałkuje kawałki ciasta. Placuszki przejmuje jej mąż, Tvmee – napełnia farszem mięsnym i zręcznie zlepia. Gotują dla nas tradycyjne pierożki buuz. Dwadzieścia minut później cały dom wypełnia pysznie bogaty zapach potrawy.
Kiedy my zajadamy efekty szczodrej gościnności, Bayaraa opowiada o rodzinie.
- Nie, nie od zawsze mieszkamy w bloku. Dopiero jakieś pięć lat. Wcześniej w gerze. Teraz jest wygodniej dla dzieci, a i mnie bliżej do pracy w szkole tu zaraz obok.
Odwracając uwagę od siebie, wskazuje bielące się na stoliku pod oknem monitor i stację dysków.
- Mojego męża. Pracuje na tutejszym uniwersytecie, ale jego pasją jest fotografia. To jego komputer do obróbki zdjęć.
Na potwierdzenie jej słów Tvmee podaje po kolei albumy ze zdjęciami i pokazuje stosy płyt z wypalonymi fotografiami. Ściany mieszkania również pełne są zdjęć. Na jednym z nich cała rodzina – Bayaraa, Tvmee i dwójka pociech – pozuje odziana w tradycyjne stroje deel. Śliczne kaszmirowe, ręcznie wykańczane płaszcze i dopasowane nakrycia głowy.
Widząc nasz zachwyt, Tvmee wyciąga swój tegoroczny strój – piękny, beżowy z brązowymi wykończeniami – i podaje Andrzejowi. Bayaraa pomaga wcisnąć atłasowe guziczki w tasiemkowe pętelki. Z wprawą zapina szeroki pas.
- Mongoł!
- Genghis Khan!
Padają rozbawione komentarze. Andrzej, trochę za bardzo wcielając się w rolę, woła:
- Konia i wódki!
Zaraz na stole pojawia się butelka. Koń, gdyby był, pewnie też by się pojawił. Piękny, kaszmirowy płaszcz staje się podarkiem. I na nic zastrzeżenia, że przecież tak nie można, że to zbyt kosztowne i osobiste, i takie piękne!
- Od przyjaciela dla przyjaciela – krótko ucina wszelkie protesty Tvmee.

Tylko Bayaraa jest niepocieszona. Nie ma swojego deel. Nie może mi go dać w prezencie.
Pożegnaniom nie ma końca. Każdy przeciąga, jak może. Ale wreszcie bierzemy się w garść i zaprzęgając całą siłę woli, rozstajemy się z Bayarą, jej rodziną i niezapomnianym Bajanchongor.

Już pierwsze kilometry trasy na Ałtaj sprawiają, że chcemy zawrócić. Asfalt skończył się zaraz za miastem. Po bezdrożach doliny Khujirt jechaliśmy z przyjemnością. Rzewnie wspominamy puch mchu i jedwab łąk pod kołami. Teraz zęby szczękają na tarce zapieczonej słońcem ziemi. Przy prędkości większej niż 25 kilometrów na godzinę potępieńczo jęczą amortyzatory. Zawieszenie zgrzytliwie protestuje. Dziennie pokonujemy żenujące 80 kilometrów. A i to niemal ze łzami. Kilka dni później i 400 kilometrów dalej docieramy do Ałtaju i złotego graala asfaltu.
Radość jest jednak krótkotrwała. Mijając Kobdo, miasteczko na przedsionku gór Ałtaj, wjeżdżamy na początek końca asfaltowej drogi. Kolejne 100 km będzie znów ubitą, żwirową tarką.
Ale najpierw - i nagle - za samochodem pojawia się motor z wyjącą syreną policyjną. Zatrzymujemy się na wzgórzu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach krajobraz: pokryte zielonym dywanem łąk podnóża pagórków przechodzą w ostre, czarne zęby skalistych gór ciepło otulonych czapami śniegu. Zachodzące słońce rzuca na nie krwisto-złote szarfy promieni.
Jak być aresztowanym, to z takim widokiem na pamiątkę.
Wysiadamy z samochodu, już na wszelki wypadek skruszeni i… wpadamy wprost w ramiona okutanego na czarno motocyklisty.
- Jak to dobrze widzieć polskie twarze! Tu na końcu świata! – wykrzykuje postać wyściskując nas po kolei. - Zobaczyłem nalepkę polskiej flagi na waszym samochodzie, ale nie mogłem w to uwierzyć!
Naszym „policjantem” okazuje się Włodek z Rajczy. Po chwili już wspólnie szukamy miejsca na nocleg i nocne Polaków rozmowy.
Wkrótce, przy wielbłądzim pastwisku, nad flaszeczką mongolskiej wódki poznajemy jedną z najbarwniejszych postaci, jakie gościła nasza karetka.

Włodek to podróżnik z misją. W ramach akcji „Most Pamięci” zjeżdża świat śladami polskich więźniów politycznych zesłanych w latach 40. na najdalsze krańce świata. Z zawodu jest ratownikiem Grupy Beskidzkiej GOPR, z zamiłowania – rzeźbiarzem, motocyklistą, podróżnikiem i kronikarzem losów ludzkich.
Opowiada o tych, których spotkał do tej pory, co widział po drodze, co przeżył. A opowiada tak, że aż góry słuchają. O duchownych niosących pomoc ludziom w najdalszych krańcach Syberii; o 90-letniej staruszce, która przeżyła łagry i do tej pory boi się o tym mówić, bo „wszystko może wrócić”, i o Masce Boleści, pomniku wystawionym ku pamięci ofiar represji stalinowskich i więźniów gułagów.
Lepszego świętowania dwóch miesięcy w trasie nie mogliśmy sobie wyobrazić.

Następny dzień zaczynamy leniwie. Włodek robi kaweczkę, składa namiot, pakuje manatki i raz po raz pyta:
- A koce termiczne macie? Nie? No to weźcie — zawsze się przydadzą.
- Tu są jeszcze maski – super na jazdę w kurzu. O! Okulary pływackie – też na pył dobre, nic nie przepuszczą.
- Leki? Macie. Ale Panadol jeszcze weźcie – nigdy go za dużo.
- O! To super sprawa przeciw owadom – kapelusz z moskitierą. Weź, weź! Ja już do domu zjeżdżam, a wy dopiero zaczynacie.
- A to się na niedźwiedzie przyda – mówi Włodek, podając nam rakietnicę.
- Co ja wam tu jeszcze mogę dać? Co się może przydać?...
Nagle oko pada na powiewającą na motorze flagę Polski. Zakurzoną, przetartą przy szwach – taką, co ma za sobą historię przejechanych trzydziestu tysięcy kilometrów.
- Słuchajcie, weźcie ją. Będzie kontynuowała podróż z wami.
W roku setnych obchodów odzyskania niepodległości przez Polskę odbywa się przekazanie flagi. Góry Ałtaj stoją na baczność.

Wszyscy wiedzą, że już czas w drogę, a mimo to ociągamy się i jak najdłużej się da, przeciągamy pożegnanie. Coś ściska w gardle. Oczy wilgną. Pewnie od górskiego wiatru.
Nieuniknionego nie da się odkładać w nieskończoność i Włodek zostaje tylko znikającym punktem na horyzoncie. Przy akompaniamencie syreny policyjnej.
Wkrótce ruszamy i my. Kilkanaście kilometrów dalej docieramy do urokliwej rzeczki. Aż żal się nie rozbić na kilka dni. Podjeżdżamy bliżej i…
Niebezpiecznie przechylony na bok samochód wyje przeraźliwie. Tylne koło kręci się w miejscu, wzbijając tumany piachu. Śmierdzą spaliny i spalona guma. Kusząca wizja kąpieli w górskiej rzeczce zakończyła się zakopaniem po sam nos w łasze nadbrzeżnego piachu.
- Jasna cholera! Nie damy rady na gumowych, dawaj te z tworzywa.

Posłusznie idę do bagażnika wyciągać off-roadowe trapy zakupione w Ułan Bator, właśnie na podobną okazję.
Już od dobrych kilkunastu minut wykopujemy, pchamy, podkładamy trapy, kamienie i co się tylko da, żeby uwolnić samochód z sypkiego grzęzawiska. Wszystko na nic. Zaczyna w nas wzbierać czysta frustracja.
I właśnie wtedy docierają do nas znajome dźwięki policyjnej syreny. Chwilę później pojawia się Włodek, którego pożegnaliśmy dwie godziny wcześniej.
- A idźże! Zobaczyłem ładną górską ścieżynkę, to pojechałem. A tam strumień taki, że nijak przejechać. Przeznaczenie!

Dalej już we trójkę grzebiemy w piachu, to saperką, to gołymi rękami. Włodek podpina linę holowniczą do motoru. Jak tylko się uda nieco wyjechać, cztery tony na kołach grzęzną znów pół metra dalej. Praca jak znalazł dla Syzyfa.
Po jakimś czasie z pobliskich gerów przychodzi kobieta. Po mongolsku i na migi tłumaczy, że „do tyłu trzeba, tam, gdzie twardo”. No, tyle to i my wiemy.
Korzystając z okazji, Włodek po rosyjsku zagaduje kobiecinę:
- A tam u was UAZ. Podjedźcie i pociągnijcie.
- Nie nada. Benzin niet.
Włodek wyciąga swój kanister i podaje kobiecie.
- No, teraz nada.
Kobieta wraz z kanistrem znika z pola widzenia, żeby po kilkunastu minutach powrócić. Bez UAZ-a, ale za to z całą swoją rodziną.
- Maszyna zepsuta.
Zepsuta to zepsuta. Cóż zrobić. Dawaj z powrotem do odkopywania, podkładania, pchania.
Tyle tylko, że tym razem kobiecina sama chwyta za saperkę. Klęka obok zasypanego koła i zaczyna odkopywać z szybkością markowej koparki. Piach tylko fruwa na prawo i lewo. W międzyczasie rzuca jeszcze polecenia dzieciakom, które posłusznie znoszą płaskie kamienie i gałęzie. A potem całą gromadę zagania do pchania.
Wszyscy sapią, stękają i pchają! Pchają tak, że kilka chwil później karetka stoi na bezpiecznie twardym gruncie.
Radości i wypluwaniu piachu przez zęby nie ma końca. Tak jak i sesji fotograficznej z całą ekipą ratunkową, która w ramach podziękowania obdarowana zostaje Włodkowym kanistrem paliwa, domowej roboty nalewką, paczkami ciastek i polskim dobrem narodowym – Żubrówką.

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski
www.peryferie.com

***

Aleksandra i Andrzej w ciągu czterech lat chcą przejechać 150 tysięcy kilometrów przez 56 krajów na pięciu kontynentach. Wyruszyli w tę podróż z Malborka 14 czerwca o godz. 14.14.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto