Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Jadą starą karetką przez świat (odc. 7). Żegnając się z Mongolią...

Aleksandra Wiśniewska, Peryferie.com
Andrzej Wiśniewski/Peryferie
Malborczyk Andrzej Wiśniewski i jego żona Aleksandra już od czerwca jadą starą karetką przez świat. To kolejna, ostatnia już relacja z Mongolii. Sukcesywnie będziemy publikować kolejne odcinki, bo obecnie podróżnicy zbliżają się do Iranu.

Po całej akcji z wykopywaniem naszego nieszczęsnego kampera zatrzymaliśmy się w mongolskim raju. Niezbyt szeroki, płytki górski potok. Płaska nadbrzeżna łąka pokryta puchem młodej trawy. Nad krystaliczną szarfą potoku – góry. Potężne, ze szczytami ukrytymi pod czapami śniegu. Z rana słońce przemienia je w srebrne diademy, wieczorem – w czepce z żywego ognia.
Zgięci wpół nad obieranymi ziemniakami gadamy z krowami, co jak wielkie kociska pozwijały się w kłębki na łące obok nas. Cielaki ciągną mleko z nabrzmiałych wymion matek. Młode byczki w nieprawnych próbach próbują nadszarpnąć status przywódców stada. W odpowiedniej odległości od rogatej gawiedzi przechodzi krowia arystokracja – jaki. Ich długie wełniane płaszcze moczą się w wodzie strumienia. Za jakami – konie. Za końmi – pasterz.
Podjeżdża. Zagaduje. Nic nie rozumiemy.
Gestykuluje rękami. Chce zajrzeć do kampera. Proszę bardzo!
Pokazujemy kuchenkę, łóżko, prysznic. Oczy pod czapką z daszkiem robią się wielkie i okrągłe. Pasterz cmoka. Kręci z niedowierzaniem głową. Przestaje cmokać dopiero wtedy, gdy częstujemy go ciastkami. Jeszcze chwilę gestykuluje, kręci głową, macha na pożegnanie i odjeżdża.

Wstawiam na ogień ziemniaki. Kroję cebulę. Przez łzy widzę zawieszoną w progu głowę w dużych okularach korekcyjnych z wielkim uśmiechem pozbawionym większości zębów.
Kolejny gość! Gość mówi i mówi. My nie rozumiemy i nie rozumiemy. Wszyscy wraz gestykulujemy, kręcimy głowami, śmiejemy się. Ziemniaki się gotują. Cebula się smaży. Gość siedzi chwilę w rozkładanym krześle przed kamperem, podjada ciastka i zabiera się do odejścia, pokrzykując wesoło.

Do cebuli wbijam jajka. Z rękami pełnymi skorupek odwracam się do kosza. Staję oko w oko z czwórką uśmiechniętych dziecinnych twarzy. Najpierw nieśmiało stoją w progu. Dyskretnie zerkają po kątach. Potem Andrzej woła je na tył, gdzie porządkuje garaż. Sytuacja zmienia się diametralnie. Rozochocona czwórka zagląda do pudeł. Wyciąga sznurki, kable i rzeczy, które nawet nie wiedzieliśmy, że mamy. Wchodzą do kampera. Zaglądają pod pokrywkę do sadzonych jaj. Gadają jedno przez drugie. Wyjadają resztkę ciastek i suszonych owoców. Wybierają sobie z garażu, co im się podoba, i w kakofonii właściwej tylko rozbawionym dzieciakom znikają z pola widzenia.
Zapada wieczór. Jemy jajka sadzone z ziemniakami. Wbici w składane krzesła patrzymy, jak czerwona kula znika za górami. Krowy ociągając się, schodzą z łąki. Raj idzie spać.
Następnego dnia przy porannych ablucjach w rzece towarzyszy nam czwórka dzieciaków. Przy śniadaniu odwiedza nas pasterz. Krótko po jego wizycie pojawia się pan w okularach. Do wieczora mamy jeszcze kilka takich wizyt. I tak przez następne trzy dni – do wyjazdu.
Przy odjeździe żegna nas cała osada. Wszyscy sąsiedzi z raju.

Jedziemy wysuszoną słońcem piaszczysto-kamienistą tarką. Obok biegnie piękna, płaska jak stół asfaltowa droga, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu jest zamknięta. Po kilkudziesięciu kilometrach czystej frustracji wreszcie dane jest nam na nią wjechać. Łzy radości płyną z oczu, kiedy po raz pierwszy od kilku dni wrzucamy szósty bieg. Samochód nie telepie, nie trzeszczy przeraźliwie w ramach protestu. Szuflada z lodówką nie wyrywa się z prowadnic. Błogostan.
Na mniej więcej pięćsetnym metrze błogostanu pojawiają się dwie postacie. Postacie stoją na poboczu i machają rozpaczliwie rękami. Zjeżdżamy. Stajemy obok nastoletnich chłopaków i ich motoru z ewidentnym kapciem w tylnym kole. Nie ma tragedii. Koło już zdjęte, chłopaki mają nową dętkę, my mamy sprężarkę. Kilka chwil i znów wszyscy będziemy w drodze. Sprężarka pompuje i pompuje. Pompuje tak, że aż wyje. Dętka nic. Jak sflaczała była, tak sflaczała pozostała. Gdzieś ukrywa się dziura. Ale nic to! Chłopaki zaraz dziurę lokalizują. Jest pomiędzy kwadratową a krzyżową łatą z taśmy izolacyjnej. Akurat posiadamy taśmę izolacyjną, więc do łat dołącza jeszcze jedna w kształcie prostokąta. Sprężarka znów idzie w ruch.
Kilka chwil i wszyscy będziemy w drodze. Sprężarka cichnie. Siedzę w szoferce kampera. Czekam na powrót Andrzeja i rychłe podjęcie trasy. Nie ma go i nie ma. W bocznym lusterku widzę, że chłopaki, zamiast mocować szczęśliwie napompowane koło, biegają po poboczu jak oszalali. Przekopują jego piach stopami, rękami, czym się da.
Andrzej wraca do szoferki.
- I co, koło napompowane?
- Ta.
- Jedziemy?
- Nie.
Oczy w słup.
- Chłopaki zgubili panewkę mocującą koło. Dam im rurkę od lewarka niech sobie dosztukują.
Chłopaki dostają rurkę.
- Nie mają brzeszczotu. Idę im zanieść.
Chłopaki dostają brzeszczot.
- Ręce sobie kaleczą. Dam im rękawice.
Chłopaki dostają rękawice.
- Gorąco jak cholera. Żar się z nieba leje. Zaniosę im wodę.
Kilka godzin później znów wszyscy jesteśmy w drodze.

Na zachód Mongolii, do miasta Ulgii, docieramy dwa dni później, niż planowaliśmy. Niemal natychmiast nasz umówiony przewodnik – Munkhbayar – kieruje nas na przedmieścia i duży, piaszczysty podwórzec. Przy jednej z jego ziemistych ścian stoi niewielka, pobielona lepianka z wystającymi zębami cegieł. Mijamy ją i kierujemy się do wznoszącego się obok geru – tradycyjnego namiotu mongolskich nomadów i pasterzy.
- To jest Ganzorig, tutejszy szaman. Będzie dziś nas gościł – wyjaśnia Munkhbayar, wskazując postać zgiętą wpół nad otwartą maską dość zdezelowanego samochodu.
Ganzorig jest niewysokim mężczyzną z pokaźnym brzuszkiem i sympatyczną, budzącą zaufanie twarzą. Ma około czterdziestu lat i zupełnie mija się z moim wyobrażeniem szamana – otoczonego aurą niesamowitości, starszego, siwego mężczyzny z surowym spojrzeniem.
Ganzorig prowadzi nas do geru, gdzie ma odbyć się ceremonia wzywania ducha. Moja wyobraźnia ponownie boleśnie zderza się z rzeczywistością. Zamiast do ciemnej, tajemniczej, pachnącej ziołami i czarną magią siedziby, wchodzimy do zwykłego pomieszczenia mieszkalnego woniejącego mlekiem i gotowaną baraniną. W centrum stoi „koza”, obok niej – stolik zastawiony poczęstunkiem: serem i słonym mlekiem z wodą. Do ścian przytula się kilka drewnianych komód, duża lodówka przemysłowa i metalowe łóżka z grubymi materacami. Na jednym z nich żona Ganzorig karmi piersią niemowlę. U jej stóp bawi się dwuletni bąbel z rozprutymi w kroku śpiochami i usmarowanym sadzą czołem. Rozprucie w kroku służy celom wiadomym, a ciemna plamka to ochrona przeciw złym duchom, które mogą chcieć porwać chłopca. Gdy zauważą sadzę, wezmą dziecko za pstrego królika i zostawią je w spokoju.

Jedynym atrybutem wyróżniającym się pomiędzy sprzętami domowymi jest leciwa szafka na północnej ścianie geru. Jej czerwone drzwiczki – mocno już wyblakłe – kryją malowane zdobienia. Na szczycie stoi butelka wódki – nieodzowny atrybut ważnych świąt i obchodów i bliżej nieokreślony przedmiot owinięty w błękitną szarfę ceremonialną khadag – artefakt należący do sfery bóstw, dlatego schowany przed ludzkim okiem.
- Te figurki to byk, jeleń i koń – wyjaśnia Ganzorig, pokazując dalszy szereg przedmiotów na ołtarzyku. – Byk reprezentuje pięć rodzajów trzody w Mongolii – kozy, owce, wielbłądy, konie i krowy. Jest uważany za ich ojca. Jeleń jest odnośnikiem do stron, gdzie żyli moi przodkowie. W czasie ceremonii intonacją wzywam jego żywotność. Koń to zwierzę bardzo ważne dla Mongołów. Zakorzenione w naszej tradycji tak głęboko, że widnieje nawet na naszym godle państwowym. Poza tym mój Duch Przewodnik to ktoś, kto żył i umarł w siodle.
Do wszystkich tych przedmiotów szaman dodaje jeszcze trzy płonące lampki oliwne.
- Każda jest inną ofiarą. Pierwsza jest dla Durlug – naszych przodków. Druga dla Noyod – królów, ludzi, którzy władali tą ziemią, a trzecia poświęcona jest wszystkiemu, co nas otacza – mongolskiej ziemi.

Kiedy już znamy znaczenie obiektów ceremonialnych, Ganzorig przechodzi do wyjaśniania, czego właściwie będziemy świadkami.
- Za chwilę wejdę w trans i wezwę swojego Ducha Przewodnika. Jest to obrzęd, który mogę odprawiać w niemal każdy dzień i o każdej porze. Zupełnie odmienny od rytuału szamańskiego. Ten jest znacznie potężniejszy. Rytuał to oddawanie czci bóstwu natury: górze, ziemi czy rzece. W jego trakcie trans jest tak potężny, że szamani mogą lewitować. Nawet do metra nad ziemią. Aby był skuteczny, rytuał musi się odbyć konkretnego dnia i o konkretnej porze. My, szamani, mamy dwa kalendarze, by sprawdzać, kiedy który może się odbyć. Wyzwanie Ducha Przewodnika również wymaga wejścia w trans, ale nie tak potężny.
Gdy wszystko jest już gotowe i na swoim miejscu, Ganzorig przebiera się w szamańskie szaty. Odwracając się do nas plecami, zrzuca podkoszulkę i spodnie od dresu, w których reperował samochód. Zamienia je na szafirowe spodnie i kaftan. Jego nastoletni syn pomaga nałożyć gruby, szamański płaszcz bogato zdobiony złotymi haftami, kawałkami futra i emblematami, m.in. swastyką – znakiem szczęścia i powodzenia. Głowa Ganzorig niknie pod spiczastą czapą, która patrzy na nas wielkimi naszytymi oczami. Pomiędzy nimi tkwi złoty okrąg. Dzięki nim duch, który wnika w szamana, widzi wszystko – teraźniejszość, przyszłość i przeszłość. Widzi ludzką karmę.
Boki czapy zdobią pióra sępa – ptaka w Mongolii czczonego. Dodatkowo pióra oznaczają fakt, że szaman może przemieszczać się pomiędzy światami – jak ptak po niebie.
Wreszcie twarz Ganzorig zostaje zasłonięta przez welon czarnych frędzli przyczepionych do ronda czapy. Będą ukrywać twarz szamana, która w czasie transu zmienia się nie do poznania.

Jeszcze tylko syn-pomocnik podaje bęben i szaman, przy akompaniamencie rytmicznego bębnienia zapada w trans. Za nim – żona karmi piersią dziecko. Chwilę później spod welonu frędzli odzywa się chropowaty, niski głos. Już nie rozmawiamy z Ganzorig, ale z jego Duchem Przewodnikiem.
Nastoletni pomocnik podaje Duchowi miseczkę z mlekiem, potem wódkę i wreszcie odpalony papieros osadzony w długiej lulce. Podarki przyniesione na polecenie szamana. Oznaka szacunku i podziękowanie za przyjęcie.
Wreszcie Duch pyta nas, z jakim problemem do niego przychodzimy.
Szaman traktowany jest przez lokalnych jak swojego rodzaju doktor – ciała i duszy. Ludzie pytają go o porady, proszą o pomoc – od wskazówek, jak rozkręcić interes, przez porady sercowe, po prośby o uzdrowienie. I tak jak lekarz, szaman radzi, konsultuje i leczy. Tyle tylko, że zamiast stetoskopu, „szkiełka i oka” posługuje się pomocą siły nadprzyrodzonej – swojego Ducha Przewodnika.
Ponieważ my pod ręką większych problemów nie mamy, Duch przejmuje inicjatywę. Najpierw wzywa do siebie Andrzeja. Bada jego puls i wyrokuje, że ma pewne problemy w okolicach serca. Nic poważnego, ale trzeba pójść do lekarza i sprawdzić.
Potem moja kolej. Siadam przed duchem, uważając, żeby nie skierować w jego stronę stóp, co mogłoby być odebrane jako zniewaga. Podobnie jak w przypadku męża, Duch bada mój puls. Mocne, chłodne palce obejmują nadgarstek. Potem schrypnięty głos każe się obrócić i te same chłodne palce uciskają plecy w okolicy krzyża. Ja również muszę udać się do lekarza, żeby na wszelki wypadek sprawdzić, co tam się dzieje.
Wreszcie Duch pyta, ile mamy dzieci. Dzieci nie mamy. Wracam na badania. Nasz przewodnik rumieni się po czubki włosów, bo Duch każe zapytać, kiedy będę miała okres. Po uzyskanej informacji uciskane zostają okolice brzucha, a mnie przez głowę przelatuje myśl, czy kiedykolwiek ktoś spoliczkował Ducha. Ponieważ sytuacja nie rozwija się dalej, nikt spoliczkowany nie zostaje, a ja najpewniej unikam klątwy.
Duch natomiast już wie, jak nas wyleczyć i zapewnić potomstwo. Oczywiście ani Duchowi, ani nikomu z zebranych – wychowanych w tradycjach rodzin wielodzietnych i wielopokoleniowych, gdzie młodsi mają obowiązek zajmować się starszymi – nie przychodzi do głowy, że nasza decyzja o braku potomstwa jest zupełnie świadoma.

W głębokim zamyśleniu Duch przeciera ukrytą pod frędzlami twarz i wydaje polecenia swojemu nastoletniemu pomocnikowi. Ten co chwilę podaje mu wymagany przedmiot: woreczek z ziarnami pszenicy, miseczkę z mlekiem, gazę i impregnowaną skórkę białego gronostaja. Gazę moczy w mleku i wpycha ją w rozwarty, martwy pyszczek zwierzątka. Za gazą podążają nasiona pszenicy. Każdemu gestowi towarzyszą wypowiadane w takt bicia bębna modlitwy i wplecione w nie nasze imiona. Wreszcie woreczek z resztką ziaren trafia do Andrzeja. Ma je trzykrotnie rozsypać wokół owoo (ovoo) – usypanej z kamieni piramidy poświęconej duchom. Ja dostaję gronostaja. Muszę ponownie "nakarmić" go gazą moczoną w mleku, owinąć w khadag i umieścić nad naszym łóżkiem. Według zapewnień Ducha w przyszłym roku pojawi się pierwsza latorośl. Łącznie będzie ich trzy.
Serdecznie dziękując za wszelkie porady i pomoc, wycofujemy się z geru. Duch zostaje z rodziną Ganzorig, dla której również ma garść porad i wskazówek. Wkrótce ponownie słyszymy rytmiczne bębnienie. Robi się coraz szybsze i głośniejsze, żeby urwać się nagle bez ostrzeżenia.
Wracamy do geru. Na niskim stołeczku znów siedzi Ganzorig. Po wizycie Ducha Przewodnika zostały tylko stróżki potu, sunące po nieco pobladłej twarzy szamana.
Szamanizm – a raczej tengeryzm, jak wolą nazywać go wyznawcy dla uwydatnienia faktu czczenia bogów (tngri), a nie szamana – to filozofia życia, która opiera się na wierzeniu, że wszystko żyje i jest ze sobą połączone. W Mongolii praktykowana jest od zarania dziejów, mimo że padała ofiarą innych religii i filozofii życia, jak i sytuacji politycznych. Komunizm niemal ją wyniszczył, podobnie jak buddyzm tybetański. Mimo wszystko tengeryzm – może w nieco zmodyfikowanej formie – żyje i ma się coraz lepiej.

Według tengeryzmu, Tengri – Bóg Nieba – stworzył światy, zarówno widzialne, jak i niewidzialne. Jako dzieła najwyższego bóstwa każdy z nich wymaga szacunku. W każdym istnieją duchy, które egzystują ze sobą w harmonii i równowadze. Są wszędzie: w zwierzętach, górach, lasach, rzekach i ludziach – te nazywane są duszą. Zaburzenie równowagi jest największym przewinieniem i może spotkać się z katastroficznymi konsekwencjami. Jeśli już do tego dojdzie, konieczna jest ingerencja szamana, który się z nimi komunikuje. Jest poniekąd negocjatorem w sporach i łącznikiem ze światem niewidzialnym.
- Szamana wybierają same duchy – wyjaśnia Ganzorig. – Zazwyczaj ich wybór objawia się bardzo poważną „chorobą szamańską”. Tak było i w moim przypadku. Od 2002 roku zacząłem mieć problemy ze zdrowiem. Miałem poważne problemy z nerkami. Doszło nawet do tego, że przez problemy zdrowotne zostałem wydalony ze szkoły. Wreszcie moi rodzice zaprowadzili mnie do uzdrowiciela, który poznał, że mam „chorobę szamańską”. Poradził, żebym udał się do Ułan Bator, gdzie znajdę szamanów, którzy mi pomogą. W tym czasie moje zdrowie cały czas się pogarszało. Miałem nieustanne migreny, bóle pleców. Nie mogłem funkcjonować. Wreszcie natknąłem się na szamankę z rodzinnych stron, która poradziła mi, żebym udał się do miejsca pochówku moich przodków i tam połączył się ze swoim Duchem Przewodnikiem. Stało się to w 2013 roku.

Od tamtej pory Ganzorig służy ludziom, bo to w jego mniemaniu i mniemaniu filozofii tengeryzmu jest podstawową funkcją i powołaniem szamana. Za swoje usługi nie otrzymuje pensji. Utrzymuje się z tego, co ofiarują mu ludzie w zamian za jego pomoc.
- Najważniejsze jest myślenie nie o tym, co ludzie mogą mi dać, ale jak okazać to, że doceniają, co dla nich robię. Tu nie zawsze chodzi o pieniądze. Czasami ktoś pieniędzy po prostu nie ma, ale za to przyniesie paczkę biszkoptów czy mleko. Tu chodzi o okazanie szacunku dla człowieka, który stara się im pomóc. Boli, kiedy ktoś mówi do ciebie zaledwie kilka słów, jeśli ty opowiadałeś całymi godzinami. Tak samo jest w tej sytuacji – jeśli prosisz kogoś o pomoc, wiesz, że powinieneś dać coś w zamian. Poza tym zawsze dobrze jest przynieść coś w podarku, nawet jak idzie się ze zwykłą wizytą. W Mongolii mamy takie powiedzenie: „Oczyścić czyjąś dłoń”. Na każdej dłoni jest czarny punkt. Kiedy coś komuś darujemy, czyścimy to miejsce – konkluduje Ganzorig uśmiechając się.
Zapijając twardy, kwaśny ser słonym mlekiem, już na koniec wizyty, pytamy, czy teraz my możemy w zamian jakoś szamanowi pomóc.
- W pewien sposób już pomagacie. Pokazujecie światu naszą kulturę i zwyczaje. Pokazujecie, że ani tengeryzmu, ani szamanów nie trzeba się obawiać. Należy przychodzić do nich bez strachu, bo są po to, żeby pomagać. Nieważne, czy jesteś z takiego, czy innego państwa, nieważne, jakim językiem mówisz i w co wierzysz. W końcu wszyscy krwawimy na czerwono i żyjemy pod tym samym niebem.

Echo prostego, ale potężnego przesłania nie zdąży jeszcze przebrzmieć, kiedy Ganzorig wraca na zakurzone podwórze i zgina się wpół nad otwartą maską dość zdezelowanego samochodu. My natomiast kierujemy się na granicę z Rosją.

***
Aleksandra i Andrzej w ciągu czterech lat chcą przejechać 150 tysięcy kilometrów przez 56 krajów na pięciu kontynentach. Wyruszyli w tę podróż z Malborka 14 czerwca o godz. 14.14.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto