Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Podróż karetką przez świat. Na granicy Iranu z Pakistanem - reportaż i zdjęcia Aleksandry i Andrzeja Wiśniewskich

Aleksandra Wiśniewska, Peryferie.com
Fot. Andrzej Wiśniewski/Peryferie.com
Aleksandra i Andrzej Wiśniewscy, którzy 14 czerwca 2018 roku wyruszyli z Malborka starą karetką w podróż przez świat, mają teraz przymusową przerwą z powodu panującej epidemii koronawirusa. Obecnie nadal znajdują się w Coimbrze, trzecim co do wielkości mieście Portugalii. Stamtąd dzielą się kolejną relacją z wcześniejszych etapów wyprawy. To wydarzenia sprzed ponad roku.

- Słuchaj, Bartek, jest słabo. Żadna stacja nie sprzedaje oleju napędowego. Co jest? – nieco spanikowani kontaktujemy się ze znajomym Polakiem mieszkającym w Iranie.
- Gdzie jesteście?
- W Zahedanie. Ale już od Bam, przez całe 300 kilometrów, było podobnie.
- Uj. No to rzeczywiście słabo. Tak będzie na całym południu. Reglamentują paliwo, żeby zahamować szmugiel do Pakistanu.
- Cholera, to co teraz?
- Musicie czekać do rana. Otworzą o ósmej na kilka godzin. Potem znów o szesnastej, czy jakoś tak. Też na czas określony.
- Stary! O ósmej to my już dawno musimy być 80 kilometrów dalej na granicy z Pakistanem! Poza tym, nawet jeśli byśmy poczekali, i tak wylądujemy na końcu kolejki ciężarówek. A ta ciągnie się na 5-6 kilometrów.
Panika z poziomu „nisko” wzrasta z każdym zamienionym słowem. Bartek zdaje się to wyczuwać. W końcu proponuje:
- Dobra, zróbcie tak – jedźcie na pierwszą lepszą stację i zagadajcie bezpośrednio z kierowcami. Poproście, żeby wam odlali paliwa z baku. Ile wam dokładnie potrzeba?
- Jakieś 30-40 litrów nas ratuje.
- Okej, niezbyt dużo, więc powinno się udać. Powodzenia! W razie czego dajcie znać.

Malbork. Jadą starą karetką przez świat. Iran (odc. 6) - w "...

Rozłączamy się z Bartkiem i lokalizujemy pokaźną stację zaraz przy obrzeżach miasta. Stacja posiada równie pokaźną kolejkę tirów. Wiele możliwości do żebrania. Andrzej uzbrojony w telefon z translatorem wychodzi w ciemną noc i przystępuje do negocjacji. Z miejsca pasażera widzę tylko machanie rękami – komunikację niewerbalną, która w Iranie zawsze wspomaga nasz translator. Ze wzrastającą zgrozą widzę również przeczące kręcenie głowami. Żadne prośby Andrzeja nie skutkują. Wraca pokonany.
- Nie da rady. Z każdego litra muszą „się spowiadać” szefowi.
- Proponowałeś podwójną cenę?
- Proponowałem i poczwórną*. Nic z tego. Jedziemy z tym, co mamy. Do granicy wystarczy, a potem będziemy prosić w Pakistanie, żeby nas zabrali na pierwszą lepszą stację.
- Oszalałeś chyba. W Pakistanie mamy przecież wojskową eskortę dostać! Jak masz im zamiar wytłumaczyć, że mamy pusty bak? Że pojawiliśmy się kompletnie nieprzygotowani na trzydniowy przejazd przez najniebezpieczniejszą granicę świata? Przecież zastrzeliliby nas szybciej niż terroryści!
- A jaki masz inny plan?!? Może…
Naszą kłótnię w pół słowa przerywa kędzierzawa głowa kierowcy. Tego samego, z którym wcześniej rozmawiał Andrzej.
- Bracie, tam! Tam, o tam! – mężczyzna, gestykulując, każe nam jechać za róg stacji, gdzie mamy na niego czekać.
Zdezorientowani, robimy, co nam każe.

Po chwili kierowca pojawia się z dwoma innymi mężczyznami. Każdy tacha ze sobą kanister.
- Bracie, wybacz, że wcześniej odmówiliśmy – mówi jeden z mężczyzn po angielsku. – Nie możemy handlować paliwem, a tam w kolejce jest za dużo ludzi, którzy nas znają. Krzywo by patrzyli. A może nawet donieśliby szefowi. Ale nic się nie martw, bracie! Tu nas nikt nie widzi. Mamy kilka kanistrów. Z każdego coś upuścimy. Powinno wam wystarczyć.
To mówiąc, nasi wybawcy wyciągają gumowy wąż do upuszczania paliwa. Profesjonalny. Zanurzają go w kanistrze i mocno, profesjonalnie wciągają haust powietrza wraz z olejem napędowym. Wąż wtykają w otwór baku. Nadwyżka paliwa z ust idzie w piach. Paliwo płynie. Mężczyźni konwersują. Śmiech, żarty i ogólna radość. Zanim minie 30 litrów, już znają całą naszą historię, a my wiemy, że dwóch z nich ma po trójce dzieci. Najmłodszy z grupy, ten z fantazyjnie wywiązaną arafatką, jeszcze szuka wybranki życia.

Kiedy akcja dobiega końca, Andrzej odlicza, proponowaną wcześniej, poczwórną stawkę za paliwo.
- Ależ nie! Absolutnie! Nie bierzemy żadnych pieniędzy!
- Proszę, panowie, tym razem bez taarof**. Uratowaliście nam skórę.
- Nie, nie. To nie taarof! Naprawdę nie weźmiemy ani grosza. Trzeba sobie pomagać w potrzebie i tyle!
- To chociaż cukierkami się poczęstujcie.
- A to z chęcią.
Po chwili cała grupa zajada się czekoladowymi cukierkami. Tylko pozłotka śmigają w powietrzu. Zanim jednak zdążymy odjechać ze stacji, jeden z mężczyzn znów do nas podbiega. Ręce pełne ma soczystych pomarańczy.
- To na drogę. Smacznego! Mam nadzieję, że bezpiecznie ukończycie waszą podróż. Inshallah! („Jak Bóg da!”)

Pół godziny później.
- Nie, nie potrzebujecie eskorty. Dostaniecie ją dopiero po drugiej stronie granicy. W Pakistanie – po raz kolejny zapewnia nas policjant na zahedańskim posterunku.
W zapadających ciemnościach pojawiliśmy się na ich parkingu.
- Możemy zostać na noc? Nie będziemy przeszkadzać. Zostaniemy w kamperze. Jutro z rana wyjeżdżamy do Mirjaveh i dalej do Taftan, do Pakistanu.
Nawet się nie zdziwili. Pokazali, gdzie mamy stanąć, i pobiegli po poczęstunek – gorącą herbatę i ciastka. Już nie pierwszy raz przygarniają podobnych nam podróżników. Śpią u nich kątem rowerzyści, motocykliści, backpakerzy. Wszyscy narwańcy, próbujący dostać się na własną rękę do Pakistanu.

Nie, przepraszam. Nie wszyscy. Istnieje bowiem druga szkoła, która zaleca unikanie mundurowych. Zahedan leży ledwie 40 kilometrów od trójstyku granic Iranu, Pakistanu i Afganistanu. Ze względu na niestabilną sytuację tego ostatniego strona irańska skłania się do przydzielania zbrojnej eskorty już w Zahedanie. Wiąże się to z wypełnianiem stosu papierków, czekaniem na konwój – generalnie dużym opóźnieniem w podróży. Nie wszystkim to na rękę.
My wybraliśmy opcję numer jeden. Ze strachu. Nie, nie przed nieznanym. Przed „znanym” z perspektywy mediów i powszechnie panujących opinii, które krzyczą o afgańskich terrorystach siejących spustoszenie na pasie przygranicznym. Brodaci mężczyźni w czarnych turbanach; karabiny potrząsane w złowieszczym gniewie; dzikie okrzyki kierowane w naszą stronę – obrazy wprost z superprodukcji hollywoodzkiej. Obrazy naszej wyobraźni, które skutecznie wypłoszyły nas z parkowego parkingu wprost w bezpieczne ramiona zahedańskiej policji. Policji, która wbrew Hollywood twierdzi, że nie potrzebujemy eskorty.

ZOBACZ ten film z Pakistanu!

Wstajemy jeszcze przed świtem. Styczniowa noc przenika zimnem do szpiku kości. Za kilka godzin jej chłód będziemy tęsknie wspominać w ukropie żaru lejącego się z nieba. Typowy pustynny paradoks.
W półmroku żegnamy się z dyżurującym policjantem i ruszamy w drogę. Jej asfaltowa wstążka wije się pomiędzy wzgórzami piaskowców. W srebrnej poświacie gwieździstego nieba błyszczą niczym kopce diamentów. Wkrótce srebro ustępuje różowej perle wschodzącego słońca. Wzgórza roztapiają się w płaską pustynną nieskończoność.
Dwie godziny później – kilka minut po ósmej rano – witamy się z Pakistanem.

Wychodzi nam naprzeciw młody mężczyzna. Ciężko powiedzieć czy to urzędnik, czy ktoś zupełnie przypadkowy. Wtapia się w graniczny tłumek swoim beżowym salwar kamizem – płóciennym, przewiewnym strojem, złożonym z sięgającej kolan tuniki i workowatych spodni zwężanych u kostek. Gestykulując, każe wysiąść z samochodu i podążać za nim. Przekonuje nas do niego oficjalny wygląd opasłej księgi, którą ściska pod pachą.
Za mężczyzną trafiamy do prostego, dusznego biura odprawy celnej. W powietrzu unosi się firana z kurzu. Jej materia faluje bezustannie wprawiana w ruch wiatrakami sufitowymi. Urządzenia zamiast ulgi, przynoszą coraz to nowe fale zupowato-ciepłej, ciężkiej bryzy.

Pomieszczenie jest obszerne. Jednak wrażenie to niwelują porozstawiane pod ścianami masywne regały. Ich półki uginają się pod opasłymi księgami i skoroszytami. Na wysepce biurka pośrodku pomieszczenia stoi jedyna oznaka cyfryzacji – szara stacja dysków i archaiczny sześcian monitora. Urządzenie nie działa. Nie ma potrzeby. Wszystko tutaj i tak robi się ręcznie.
W biurze wre. Urzędnicy – sami mężczyźni – bezustannie biegają w tę i z powrotem w chaotycznym maratonie, którego porządek i cel znają tylko oni. Pejzaż malowany ich pastelowymi salwar kamizami raz po raz zaburzają czarne mundury. Żołnierze pojawiają się tylko na chwilę. Podrzucą jakiś papier. Zabiorą jakiś dokument. Coś krzykną i znikają, nie czekając na odpowiedź.
Harmider nieco zamiera, kiedy stajemy w drzwiach. Mężczyźni przyglądają się nam ukradkiem, udając, że nie przerywają swoich obowiązków. Pojawienie się zagranicznych turystów na granicy w Taftan jest jeszcze dość niezwykłe. Wpisy w księgach na punktach kontrolnych mówią, że liczba waha się od trzech do pięciu osób tygodniowo. Ale są okresy, kiedy nie pojawia się nikt.

Czyjeś ręce kierują nas w stronę potężnego, drewnianego stołu zaraz przy drzwiach. Ktoś pędzi dla nas po gorącą herbatę. Ktoś inny rzuca się na poszukiwanie dodatkowego krzesła, bo jest tylko jedno. Kiedy kryzysowa sytuacja z brakującym meblem jest zażegnana, siadamy twarzą w twarz z przełożonym celników. Że przełożony, wiadomo na pierwszy rzut oka. Potężna postura. Szpakowate włosy i wąsy. Brązowe oczy – niby schowane za rozłożoną gazetą, opartą o okazały brzuch – cały czas bacznie obserwują każdy ruch w biurze. Namacalna wręcz atmosfera powszechnego szacunku otula mężczyznę jak ciężki płaszcz.
Gazeta idzie w kąt.
- Witajcie w Pakistanie! Imię, nazwisko, cel wizyty.
I tyle. Resztę wywiadu przeprowadza młodziutki urzędnik siedzący po prawej ręce szefa. Co ciekawe, otacza go podobna aura szacunku. Może złagodzona nieco wiekiem chłopaka, ale równie odczuwalna. Prawdopodobnie ma to do czynienia z jego doskonałym angielskim, w którym wypytuje nas o kolejne informacje. Skąd jesteśmy, gdzie byliśmy, gdzie jedziemy, na jak długo, dlaczego. Każdą odpowiedź chłopak skrupulatnie notuje w kolumnach na pożółkłych stronach grubego skoroszytu. Kolumny, podobnie jak zawarte w nich informacje, naniesione są ręcznie.

Wstępne formalności dopełnione. Czas na inspekcję kampera. Andrzej wychodzi z celnikiem. Zostaję sama. Szef bierze na siebie odpowiedzialność zabawiania mnie rozmową. Jego angielski jest bardzo podstawowy, ale rozczulająco robi, co może, bym nie czuła się zaniedbana. W sukurs przychodzi mu młody urzędnik. Po chwili otacza mnie wianuszek mężczyzn, którzy już jawnie zarzucają swoje obowiązki.
- A ile masz lat?
- A to twój mąż?
- A ile macie dzieci? Nie macie?!? Dlaczego???
Pytanie i reakcja, na które można liczyć jak na Zawiszę w czasie każdej rozmowy z Pakistańczykami. Rodzina z pokaźną gromadką dzieci jest dla nich podstawową i najważniejszą komórką społeczną. Potomstwo to inwestycja. Zabezpieczenie na starość. Gwarancja, że ktoś się człowiekiem zajmie u schyłku jego dni. W kraju, gdzie świadczenia socjalne są w powijakach, to najlepszy plan emerytalny.

Tymczasem inspekcja samochodu zakończona. Zaraz zacznie się coś, co znamy tylko z opisu na blogach i z chybotliwych ujęć vlogów – zbrojna eskorta przez Beludżystan – największą prowincję Pakistanu. Przez trzy dni i 1000 kilometrów będziemy ocierać się o linię demarkacyjną z Afganistanem – jedną z najniebezpieczniejszych granic na świecie. Linia wytyczona w 1893 roku przez Mortimera Duranda – dyplomatę w służbie Indii Brytyjskich – nigdy w pełni nie została zaakceptowana przez żaden rząd afgański. Nawet po modyfikacjach anglo-afgańskiego traktatu z 1919 roku, który zapewnił Afganistanowi niezależność z pełną suwerennością w sprawach zagranicznych.

* Poczwórna cena za litr paliwa w Iranie wynosi 12 000 riali, czyli 1,2 PLN.
** Taarof – grzecznościowy obyczaj, który zapewnia równość stronom rozmowy/negocjacji. Na przykład: sprzedający jest na „wygranej” pozycji, ponieważ ma coś, czego potrzebuje kupujący. W związku z tym, aby kupujący nie czuł się jak „przegrany”, sprzedający kilkukrotnie odmawia przyjęcia zapłaty za towar, mimo nalegań kupującego. Oczywiście pieniądze w końcu trafiają do sprzedawcy, ale rytuał jest wypełniony i obie strony są na pozycji „wygranej”. Chyba że sprzedawca odmawia po trzykroć, wtedy towar rzeczywiście jest za darmo.

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski
>>> Peryferie.com

Malbork. Ich podróż starą karetką przez świat przerwała epid...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto