Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Powiat malborski. Nasze opowieści wigilijne. Stół potrafi jednoczyć ludzi, a szczególnie ten bożonarodzeniowy

Stanisława Wojciechowska-Soja
Wigilia jest okazją, by dłużej zatrzymać się przy stole, gdyż w tradycyjnym domu zajmuje on najważniejsze miejsce. Mebel niezwykły, pełen przyimków. Na nim paruje strawa. Nad nim falują myśli. Pod nim stukają troski. Przy nim fruwa miłość. Stół opowiada życie. Sekretne. Każdy z nich ma swoją historię. Wybraliśmy cztery z nich.

Ping-pong i mama

Magdalena Roman ze Starym Polem jest „ciaśniej zrośnięta niż drzewo z ziemią’’. Jej rodzice przybyli tu jako osadnicy. Ojciec podjął pracę w miejscowej cukrowni już w 1945 r., a po roku sprowadził żonę z maleńką Magdą, która tu mieszka do dziś. I choć czterokrotnie zmieniała mieszkanie, to z pierwszego wystroju domostwa zatrzymała kilka mebli: kredens, stół, cztery krzesła. Kupił je ojciec za 3 worki cukru od Niemki wyjeżdżającej do swojej ojczyzny, bo nie była w stanie zabrać całego dobytku. Cukier wtedy był dobrą kartą płatniczą. Właśnie z tym stołem miała kłopot, gdy urządzała ostanie mieszkanie.

- Zmniejszył mi się metraż, a on zajmował dużo miejsca. Wszystko to działo się tuż przed Wigilią 1995 r. Przy przeprowadzce pomagali mi głównie dawni moi harcerze. Wcześniej też remontowali to mieszkanie. Czułam się zobowiązana, by im podziękować jeszcze przed świętami. I w tedy uświadomiłam sobie, że bez tego stołu zniknie kawał naszego wspólnego życia. To przy nim odbywaliśmy narady hufcowe w latach osiemdziesiątych, bo nie było harcówki w Starym Polu. Tu rodziły się plany obozów, wędrówek, czynów społecznych. Śpiewaliśmy harcerskie piosenki. Nawet na niego uwagę zwrócił pewien redaktor „Sztandaru Młodych”, kiedy tworzył tekst do gazety. Zdecydowałam się zatrzymać ten mebel - wyjaśnia druhna Magda.

Nie wiadomo, jakie były koleje losu tego stołu przed przybyciem do państwa Romanów, ale późniejsze ich córka potrafi odtworzyć w albumie swojej pamięci.

- Zawsze przy nim odbywały się uroczystości rodzinne, święta, spotkania towarzyskie. We wczesnym moim dzieciństwie gościły ciotki z okularami na czubku nosa, panie pamiętające czasy rewolucji październikowej. Przy herbatce i konfiturach opowiadały legendy kresowe lub historie z duchami w tle. Grały ze mną w tzw. durnia, co wbrew nazwie było interesującym zajęciem. W późniejszym okresie tato zamieniał ten stół na miejsce do gry w ping-ponga. Uczył mnie tak skutecznie, że zdobywałam laury w trzymaniu rakietki w studenckich klubach. Jednak najwięcej kojarzy mi się z mamą, nauczycielką. Ciągle coś czytała, pisała, poprawiała. Z sentymentem wspominam białą serwetę z granatowymi plamami od atramentu, bo nie było wtedy długopisów - opowiada Magdalena.

Dziś inną ciekawą historię można odczytać z tego stołu. Na jego nogach są ślady szczeniaczków-gryzaczków: Dropsika, Jimiego czy zadrapania Berty, Puni. A na krześle często zasiada Rudy i wącha, co by tu zakąsić…
- Dobrze stało się, że mam ten stół - zapewnia Magdalena Roman.

Sztaluga i anioły

Anna Krasodomska od urodzenia mieszka w tym samym domu w Malborku. Jest to przedwojenna kamienica. Tu mieszkali jej rodzice, tu wychowały się córeczki-bliźniaczki. Może nie ma w nim dawnego gwaru, ale jest nieodparty urok twórczej refleksji. To ważne, bo jest malarką. Szczególne miejsce w nim zajmuje stół.

Ten wspaniały mebel jest moim warsztatem pracy artystycznej. Na nim mogę rozłożyć sztalugę, farby, pędzle i inne przybory. Dobrze, że stoi w kuchni. Mam blisko do garnków. Czasem się pomylę i zamieszam zupę końcem pędzla. Siedząc przy stole, obserwuję przez okno drzewa, ludzi oraz ulicę. Witam wschody słońca i księżyca. Widzę ptaki, słucham ich śpiewu. Przy stole rodzą się pomysły prac plastycznych. Lubię swój stół, bo pobudza moje marzenia - mówi z właściwym sobie spokojem.

Malarka jest poetką palety. Powszedniej rzeczywistości nadaje pozaziemski wymiar. Nie tylko dlatego, że zaprasza do swoich dzieł fantazyjne istoty, ale realnym kształtom nadaje symboliczny czy alegoryczny wymiar.

- Ulubioną moją pracą, która powstała ostatnio na tym stole, jest obraz pt. „Anioł na mojej ulicy”. Kompozycja obrazu jest statyczna i otwarta. Nie jest obwiedziona ramką, jak np. mandala. Odbiorca może sam w swojej wyobraźni domalować więcej nieba i aniołów. W kompozycji statycznej postacie lub przedmioty nie poruszają się i nie wirują. Zastosowałam technikę mieszaną ( farby, pastele, kredki). Wybrałam ciepłą gamę barw, odcienie żółci oraz czerwieni. Anioł na obrazie ubrany jest w długi czerwony płaszcz i jasną suknię. Wskazuje dłonią na mój dom. Architektura budynku jest bardzo ciekawa ze względu na krużganki. Aby oddać wierny obraz kamienicy, wykonałam zdjęcia. Udało się. Drugi plan stanowi „rozmalowane” niebo z następnym aniołem. Wiele serca i czasu oddałam tej pracy. Lubię anioły i lubię je malować- podkreśla z mocą.

Sztab 313 i „Siema!”

Ewa Kot jest mózgiem i sercem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Nowym Stawie. Raz w roku przenosi się z zacisza domowego do „ołówka” i tam rozkłada tajemniczy stół.

- Jest wielki jak siła serc ludzi zaangażowanych w tę akcję. Jego blat ogarnia płaszczyzny działania wielu ludzi, licznych instytucji z miast i wsi. Opiera się na mocnych filarach. Oczywiście tym najważniejszym jest sztab główny w Warszawie. Współpracujemy z nim właściwie cały rok. Jurek Owsiak, którego nasi wolontariusze mieli okazję poznać osobiście, często daje znaki pamięci i wdzięczności. Świadczą o tym przesyłane wideopozdrowienia dla naszego sztabu nr 313. Przy stole WOŚP we wspomnianym „ołówku”, czyli Galerii Żuławskiej, niczym rycerze króla Artura, zasiada bardzo wiele osób. Najbliżej mnie - mój mąż, Paweł, który przy organizacji finałów zajmuje się sprawami technicznymi, logistycznymi, informatycznymi, bo jest człowiekiem wielu talentów. Największą jego zaletą jest spolegliwość oraz łagodność, z jaką przyjmuje proces zmiany naszego mieszkania na sztabowe centrum dowodzenia - opowiada Ewa Kot.

Kolejne miejsca przy naszym „okrągłym stole” od lat zajmują wolontariusze z zaprzyjaźnionych sztabów. Relacje między nami odzwierciedlają symbolikę stołu, który z definicji powinien być nie tylko miejscem spożywania posiłków, ale przede wszystkim obiektem ważnych spotkań, rozmów, wymiany doświadczeń. Za bardzo cenną uważam współpracę z Bożeną Sawicką i Martą Wróblewską (pierwsza i obecna szefowa sztabu w Malborku) - kontynuuje Ewa Kot.

Jak przystało na stół orkiestrowy, zasiada przy nim wielu muzykantów.
- „Gramy” z wieloma instytucjami, stowarzyszeniami, osobami prywatnymi - trudno wszystkich wymienić z nazwy. Najważniejsze jest to, że za tym wszystkim idą konkretne znaki w postaci drogocennego sprzętu ratującego zdrowie, a nawet życie wielu rodaków. „Siema!” to jest poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Brzmi jak zaklęcie. Przy WOŚP-owym stole nie ma miejsca na wrogość i podziały. Wiedzieli o tym rycerze z zamku w Camelot, wiemy i my. W grupie wszyscy są równi, liczy się każdy pomysł, wspólnie szukamy kompromisów. Obecność przy naszym stole jest wynikiem wyboru. Udział w Wielkiej Orkiestrze jest dobrowolny - informuje gospodyni tego niezwykłego stołu.

I na koniec apeluje:

Tym goręcej zapraszam do nas wszystkich ludzi dobrej woli. Pamiętajmy: wszyscy jesteśmy rycerzami! Siema!

Mesa i morskie opowieści

W święta Bożego Narodzenia rodzina państwa Śmielskich z Malborka z czułością i wzruszeniem gromadzi się w domu przy wigilijnym stole. Jednak nie zawsze było to możliwe. Pan Janusz jest marynarzem i zdarzało się wielokrotnie, że świąteczny czas spędzał na morzu. Ale raz zdarzył się cud.

- Było to w naszym życiu wyjątkowe wydarzenie, kiedy całą rodziną mogliśmy przeżyć święta Narodzenia Pańskiego na morzu. Był rok 1990. Zamustrowałam w Gdańsku, razem z mężem i córeczkami: 7-letnią Kasią i 10-letnią Justynką, na statek m/s Malbork II. Była to jedna z wielu naszych podróży, ale ta zapisała się szczególnie. Pamiętam radość, jaka nam towarzyszyła. Mogliśmy być razem całą rodziną! Czekały nas również wspólne święta - wspomina pani Anna, która bez mała spędziła na morzu cztery lata swojego życia.

Statek płynął w kierunku Sycylii, po drodze zawijał do wielu portów. Po kilku tygodniach dopłynął do Catanii, która przywitała załogę wybuchem Etny, a pożegnała trzęsieniem ziemi. Kolejną przystanią było Porto Empedocle, małe portowe miasteczko położone na południu Sycylii. Tutaj spędzili święta Bożego Narodzenia.

- Moje wspomnienia tego czasu są do dziś żywe. Pamiętam przygotowania do uroczystej kolacji. Kuk pracował pełną parą. W mesie honorowe miejsce zajęła choinka. Wspólnie z dziewczynkami zawieszałyśmy kolorowe ozdoby i światełka. Poczułyśmy się jak w domu. Ustawiony został jeden wielki stół dla całej załogi. Ucieszyło mnie to, że tym razem nie było podziału na mesę oficerską i załogową. Biel obrusów, których na co dzień się nie używało, bardzo podkreślała wyjątkowość tego czasu. Oczywiście nie zabrakło 12 potraw i opłatka. Było też śpiewanie kolęd. Prowadzone były ożywione rozmowy przy stole, ale były również momenty zadumy. Widziałam wówczas na twarzach silnych „wilków morskich” smutek i tęsknotę. Nierzadko szkliły się oczy… Patrzyli na naszą rodzinę i uśmiechali się przez łzy - opowiada Anna Śmielska.

Wieczorem po zakończonej kolacji poszliśmy z załogą na pasterkę do pobliskiego kościoła Cappella Madonna del Porto. Tradycją tej parafii było wspólne składnie życzeń. Wierni podchodzili do kapłana. My również ustawiliśmy się w kolejce. Proboszcz bardzo serdecznie nas pozdrowił i pobłogosławił. Każdego z mężczyzn ucałował, a mnie wskazał swój policzek, w który to ja miałam go pocałować. Była to zabawna sytuacja - mówi z uśmiechem pani Anna.

W kolejne dni świąt cała załoga jednoczyła się przy dużym stole. Płynęły opowieści o morzu, rodzinie. O tęsknocie i marzeniach.
- Uwielbiałam słuchać niekończących się opowiadań bosmana. Pan Bogdan już był w „słusznym wieku”. Nie było zadania, któremu nie sprostałby. Bardzo imponował mi spokojem i mądrością. Wnosił w przestrzeń dużo humoru, uśmiechu. O swoich bliskich, zwłaszcza wnukach, opowiadał z rozrzewnieniem. Przeżył w swoim życiu wiele mrożących krew w żyłach sytuacji. Podkreślał zawsze, że z Bożą pomocą udawało mu się wyjść z największych opresji. Tyle czasu upłynęło, 31 lat, a ja go wciąż pamiętam - zapewnia Anna Śmielska.

*** *** ***

Co tam słychać na stole u Pana? - zapytał Wyspiański Adama Chmiela w liście z 1903 roku. Zaintrygowało mnie ono na tyle, bo można postawić je na krótko przed wieczerzą wigilijną w wielu domach. Samym sobie też. W takich sytuacjach słowa zazwyczaj bywają bezradne i za małe, jak te: „Zdrowych i wesołych świąt”. Odkluczmy gdzieś pozamykane słowa, z których jest wielki pożytek. I pasują do sacrum stołu.
Stanisława Wojciechowska-Soja

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto