Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z Malborka jadą starą karetką przez świat. W Pakistanie (odc. 2): pożegnanie z Beludżystanem

Aleksandra Wiśniewska, Peryferie.com
Fot. Andrzej Wiśniewski, Peryferie.com
Kolejny odcinek z podróży Aleksandry i Andrzeja Wiśniewskich przez świat kamperem, na który zaadaptowany został stary ambulans. Ponad rok temu byli w Pakistanie. Pierwszy etap prowadził z granicy z Iranem do Kwety - stolicy Beludżystanu, gdzie podróżnicy zatrzymali się na posterunku policji. Oto ciąg dalszy.

Niedziela rano. Ktoś wali w ścianę kampera. Zrywamy się z łóżka. Może trzeba się ewakuować? Ostrożnie uchylamy drzwi.
- Dzień dobry! Chodźcie. Herbata wam wystygnie – rzuca uśmiechnięty, wąsaty policjant.
Przy herbacie odkrywamy, że posterunek posiada otwartą sieć WiFi. Ostatni kontakt z rodziną mieliśmy dwa dni temu. Pewnie odchodzą od zmysłów.

Po śniadaniu wracamy do budynku. Korytarz drugiego piętra wydaje się najmniej uczęszczany. Z przytwierdzonego do ściany rzędu metalowych krzeseł wybieramy dwa w najciemniejszym kącie. Z laptopami na kolanach podkradamy policyjne WiFi. Ledwie udaje nam się połączyć z tragicznie wolną siecią, tuż nad naszymi głowami rozlega się ryk.
- Co wy tu robicie?! – grzmi postawny policjant. Mundur usiany odznakami świadczy o wysokiej randze.
- My nic. Tylko maila do rodziny chcieliśmy. Już dwa dni czekają na wiadomość. Martwią się – dukamy tłumaczenia.
- Przecież tak nie można! – ryk rozbrzmiewa nadal. – Zimno tu jak w piwnicy! Przeziębicie się! Natychmiast proszę do mojego biura. Asystent poda wam hasło do WiFi.

Mundurowy znika. W jego miejsce pojawia się Mohamed Ashgar – młody asystent.
Biuro jest przestronne, jasne, ciepłe. Przy ścianie z ogromnymi oknami stoi bufiasta, elegancka kanapa. Po obu jej stronach – dopasowane fotele. Pomiędzy nimi lśni szklany stolik. W kącie, naprzeciw drzwi wejściowych – potężne biurko z lakierowanego drewna.

Malbork. Podróż starą karetką przez świat. Powitanie z Pakis...

Mohamed Ashgar włącza angielskojęzyczny kanał na ściennym, plazmowym telewizorze. Podaje poczęstunek. Gorąca herbata pachnie jaśminem. Tradycyjne słodycze ociekają tłuszczem. Mohamed Ashgar opowiada.
Mówi o szkole kadetów. Jak ciężkie były pierwsze miesiące. Wiadomo. Chcieli odsiać tych, co się nie nadają. On dał radę. Mówi o rodzicach i młodszych braciach. Są pasterzami wysoko w górach. Czasami, wypasając trzodę, przechodzą na afgańską stronę. W górskich ostępach, gdzie mieszkają, granica jest umowna. Zaciera się pod kopytami kóz i owiec. Talibowie? Talibowie afgańscy się nimi nie interesują. Zajęci są swoją wojną z rządem afgańskim. To Talibowie pakistańscy są problemem. Fanatyczni zwolennicy Al-Ka’idy. Kryją się gdzieś przy granicy po afgańskiej stronie. Tam, gdzie ani rząd, ani afgańscy Talibowie nie mają dominującego wpływu. Stamtąd pojawiają się jak duchy. Atakują szkoły wojskowe. Szkoły cywilne. Meczety. Po tych ostatnich nawet Afgańczycy się od nich odcinają.

Najczęściej jednak ofiarą padają mundurowi. Konwoje, posterunki, patrole. Czy się boi? Boi się. Kilka dni temu zginął jego przyjaciel ze szkoły kadetów. Padł ofiarą samobójczego zamachu na konwój wojskowy. Ale jakie ma wyjście? Praca rządowa daje bardzo dobre pieniądze. A i w razie jego śmierci finansowo rodzina będzie zabezpieczona. Inaczej pozostaje mu pasterka. Pasterza też może trafić kula, ale wtedy najbliżsi pozostają z niczym. Poza tym teraz ataki zdarzają się już sporadycznie. Kilka lat temu było naprawdę źle. Beludżystan cierpiał i z rąk Talibów pakistańskich, i z rąk separatystów — Beludżów, którzy już od zarania Pakistanu chcieli ze swej prowincji utworzyć suwerenny kraj. Uważali, że rząd traktuje Beludżystan po macoszemu. Brak inwestycji. Bieda. Analfabetyzm. Od kilku lat – od kiedy rząd zaczął inwestować w rozwój regionu – zapędy separatystyczne Beludżów ucichły. Kilka lat temu było naprawdę źle. Teraz jest coraz lepiej. Coraz bezpieczniej. Zamachy zdarzają się już tylko sporadycznie.

Rozmowy z Mohamedem Ashgarem przeciągają się do późnego popołudnia. Kiedy wychodzimy z posterunku, słońce już niemal dotyka horyzontu.

- Właśnie się zastanawialiśmy, czyj to samochód – zza pleców dobiega do nas dźwięczny, młody głos. Obracamy się i stajemy oko w oko z trzydziestoparoletnią Azjatką. Drobna twarz. Duże okulary. Chusta na głowie fałdami spadająca z czarnych włosów na kark i ramiona.
- Jestem Jules. Dotarliśmy tu z rodzicami kilka minut temu – mówi dziewczyna i prowadzi nas w stronę srebrnej KIA Sorento. Zaschnięta skorupa błota, porysowany lakier – wehikuł długoterminowych podróżników, którzy nie boją się zjechać z utartych ścieżek. Na tle pojazdu „po przejściach” kontrastowo malują się drobne, szczupłe sylwetki jego właścicieli. Oboje podchodzą pod siedemdziesiątkę. Krótkie włosy kobiety są czarne niczym noc. Oczy, podobnie jak córka, schowane ma za szkłami okularów. Mężczyzna dla odmiany jest srebrnowłosy.
- Ależ niespodzianka! Skąd się tu wzięliście?!? – wykrzykujemy, witając się z nieznajomymi, jakby byli dawno niewidzianymi przyjaciółmi.
- Jedziemy ze Szkocji do Indii. A potem do domu – do Malezji – mówi mężczyzna.

W drodze są już od ośmiu miesięcy. Tym razem. Podróżują bowiem często i jak najdalej się da. Do Wielkiej Brytanii pojechali odwiedzić studiującą tam młodszą córkę. Jules – córkę starszą – zgarnęli po drodze. Nie zawsze z nimi podróżuje. Zazwyczaj jeżdżą sami. Samochód mają przystosowany tylko dla dwojga. Cały tył pojazdu to łóżko. Resztę wehikułu zajmuje miejsce na ubrania, prowiant, kuchenkę gazową. Wszystko, co potrzebne do przeżycia w trasie. Przez kolejne dni dotrzymujemy sobie towarzystwa.

W poniedziałek rano z eskortą na pace opancerzonego samochodu jedziemy po NOC (No Objection Certificate). Niepozorny kawałek papieru otwiera przed nami Pakistan. We wtorek ostatnia eskorta odstawia nas do Sukkur – miasta na granicy prowincji Beludżystan i Sindh. Odtąd możemy poruszać się swobodnie. Bez eskort. Bez nadzoru. Bez wąsatych mężczyzn z karabinami. Brakuje ich nam już następnego dnia. Brakuje tak, jak dobrego przyjaciela.
We środę rano odjeżdżają malezyjscy znajomi. Jadą na północ – do Islamabadu. My kierujemy się w przeciwną stronę, do stolicy prowincji Sindh – Karaczi.

Zostajemy sami. Bez uzbrojonych mężczyzn. Bez ich nieustannej czujności. Odzyskujemy swobodę ruchów i… dziwnie nam z tym. Czujemy się jak dziecko w zatłoczonym supermarkecie, które straciło z oczu opiekuna. I tak jak dziecko stawiamy pierwsze niezależne kroki w Pakistanie. Odrobinę niepewne, nieco zdezorientowane, ale samodzielne. Po kilku dniach ścisłego wykonywania poleceń powoli wraca zdolność podejmowania decyzji. Pierwsza z nich – jedzenie.

Zajazdów z jadalniami jest mnóstwo. Wyrastają jak grzyby po deszczu wzdłuż szerokiej, dwupasmowej drogi. Ich rozległe parkingi po brzegi zastawione „jingle trucks” – kolosami ciężarówek, całkowicie pokrytych malunkami. Czasami łącznie z przednią szybą. Dominuje czerwień. Tak jaskrawa, że trzeba mrużyć oczy. Kolorowym esom-floresom zdobiącym karoserię kabiny i naczepy towarzyszą dzwoneczki, światełka i kryształki potęgujące jeszcze efekt oczopląsu.

Tył ciężarówki, zarezerwowany jest dla dzieła najważniejszego. Może to być portret męczennika poległego w czasie wojny, może to być podobizna syna, córki, wnucząt, rodziców albo innego, wybranego członka rodziny. Wreszcie, może to być koń w galopie, potężny orzeł niosący w szponach węża lub sielski pejzaż górski z idyllicznym strumieniem i romantycznie zachodzącym słońcem. Na terenie Pakistanu istnieją całe osady malarzy parających się zdobieniem „jingle trucks”. Swoją wiedzę i umiejętności przekazują uczniom. Młode pokolenie latami kopiuje dzieła swoich mistrzów, ratując specyficzną sztukę od zapomnienia.

Parkujemy między nimi. Nim zdążymy wyjść z karetki, pojawia się właściciel. Wita nas w idealnym angielskim i prowadzi do murowanego pawilonu z osobnymi pokojami restauracyjnymi. Każdy może pomieścić co najmniej cztery osoby. Każdy zapewnia najwyższy stopień prywatności. Nie chcemy jej. Chcemy obcowania z Pakistanem od razu. Chcemy interakcji z jego ludźmi. Chcemy, żeby atakował nasze zmysły – intensywnymi zapachami, ogłuszającymi dźwiękami, oszałamiającymi kolorami. Zamiast do osobnego pokoju kierujemy się w stronę metalowych platform wyściełanych dywanami. Ustawione pod gołym niebem, służą za stół i siedzisko w jednym. Nasi sąsiedzi – sami mężczyźni – rozłożeni są wygodnie na identycznych platformach. Jedzone rękami potrawy zapijają hektolitrami herbaty. Obserwują nas. Dziwią się dobrodusznie. Podobnie jak restaurator. Mimo że zaskoczony naszą decyzją rezygnacji z prywatnego pokoju, nie oponuje. Sadza nas na platformie w najbardziej nasłonecznionym zakątku.

Dopiero dużo później dowiadujemy się, że popełniliśmy pierwsze małe faux-pas. W tradycyjnym muzułmańskim środowisku kobieta chroniona jest przed uwagą obcych mężczyzn. Stąd osobne pokoje. Oazy komfortu, gdzie panie mogą czuć się swobodnie w towarzystwie wyłącznie swoich najbliższych. Opcja w dużej mierze wykorzystywana w rejonach wiejskich, gdzie przywiązanie do tradycji i ortodoksyjnej religijności jest bardzo duże. W rejonach miejskich – praktycznie już nieprzestrzegana. Chociaż cały czas dostępna. Wolność wyboru.

Zamawiamy kurczak „tawa”. Kawałki smażonego mięsa są idealne – chrupiące z zewnątrz i delikatnie miękkie w środku. Ostra marynata idealnie komponuje się z równie ostrym, gęstym sosem. Do tego ryż w pomidorowo-mięsnej zalewie. Tak ostry, że pocą się od niego włosy. Jest pysznie. I dużo. Zbyt dużo. Pojawiają się przed nami dania, których nie zamawialiśmy. Różne rodzaje chlebów. Kolejna mięsna potrawka – już znacznie łagodniejsza dla płonących kubków smakowych. Kolejna wersja ryżu. Kwaśny jogurt z ziołami. Zdecydowanie zaszła jakaś pomyłka. Przywołujemy restauratora.

- Ależ nie! Żadna pomyłka – mówi. – To od nas w prezencie. Żebyście spróbowali pakistańskiej kuchni. Jak skończycie, przyniosę deser. Nasza specjalność! Budyń z bawolego mleka. Tu zaraz mamy farmę i zawsze świeże mleko. Dlatego taki dobry.
Pierwsze spotkanie z pakistańską gościnnością.

Zanim pojawi się deser – słodki jedwab, pachnący jaśminem – znamy już wszystkie najlepsze kulinarne miejscówki w Pakistanie. Posiadamy całą listę potraw, których koniecznie musimy spróbować. Na drogę dostajemy stos parzących jeszcze płaskich chlebków chapati z ziołami.
- Miałem zapytać – a gdzie wasza eskorta? – na odchodnym dopytuje się restaurator.
- Zostawili nas w Sukkur.
- Hmmmm… znaczy, że sytuacja znów się zmieniła. Ostatnio eskortowali aż do samego Karaczi. No! Nie zatrzymuję już. Spokojnej podróży. Inshallah! („Jak Bóg da!”).

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski
Peryferie.com

***
Przypomnijmy, malborczyk Andrzej Wiśniewski i jego żona Aleksandra wyruszyli w podróż życia z Malborka 14 czerwca 2018 roku o godz. 14.14. Obecnie przez pandemię koronawirusa utknęli w Portugalii.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto